Wyprawa rowerowa do Szwajcarii – dzień 12

28 lipca 2017

Dystans: 64 km

Tak, to zdecydowanie był najlepszy dzień wyprawy, a zarazem punkt zwrotny. Wstałem z samego rana i nie oglądając się na kiepską pogodę, ruszyłem w drogę. Bez bagaży pędziłem bardzo szybko jednak zatrzymywałem się co chwilę żeby podziwiać widoki. Szczęście wreszcie mi dopisało i już około południa chmury zaczęły się przerzedzać i Szwajcaria pokazała się nareszcie od najlepszej strony. Trasa, choć niedługa była naprawdę malownicza i warta każdej sekundy. Spore wrażenie robiły zwłaszcza długie i wysoko zawieszone wiadukty.

Moim celem było Gruyères, małe historyczne miasteczko, położone na szczycie niewielkiej ale dość stromej góry. Dla mnie było znane z powodu działalności artysty Hansa Rudolfa Gigera, który miał tu swoją pracownię (i dzisiaj jest to muzeum), jednak szwajcarom, których miałem okazję napotkać, kojarzyło się głównie z produkowanymi tu serami. Trochę mnie to zdziwiło bo przecież jest on znany na całym świecie i zawdzięczamy mu chociażby wygląd obcego z serii filmów „Alien”. Styl jego przypomina nieco naszego Zdzisława Beksińskiego, choć w pracach Gigera dominują tu raczej ciemniejsze tony. Niestety w muzeum nie wolno było robić zdjęć, ale namiastkę jego prac mogłem uwiecznić w pobliskim, dedykowanym artyście barze. Co ciekawe, pomimo „kosmicznego” wystroju, ceny w nim wcale nie były wzięte z kosmosu więc skusiłem się na kawę i drobną przekąskę.

Oprócz muzeum Gigiera, udało mi się zwiedzić pobliski zamek, który był bardzo ładnie zachowany, a dodatkowo – bogato wyposażony. To się rzadko zdarza, nawet w kraju tak mało zniszczonym wojnami jak Szwajcaria. Widok z wieży był po prostu niesamowity. Zwłaszcza że wypogodziło się już na dobre i wreszcie mogłem ujrzeć dalsze partie Alp, oraz położone w dolinie jezioro. Na koniec przeszedłem się jeszcze po miasteczku i spośród licznych suwenirów wybrałem kilka fantów dla znajomych. Muszę przyznać że nawet szmelc wciskany turystom jest tu znacznie lepszy niż gdzie indziej i nie pachnie tanią chińszczyzną. Co ciekawe, najlepszą ofertą były tutaj ręcznie formowane naczynia ceramiczne. Niestety, nie byłem w stanie zabrać nawet małego naczynia istniało zresztą duże ryzyko uszkodzenia.

Powrót do Fryburga był już samą przyjemnością. Wracałem nieco inną trasą, żeby nieco lepiej poznać walory okolicy. Nie musiałem też się spieszyć więc zatrzymywałem się przy każdym możliwym punkcie widokowym, albo robiąc zdjęcie jakiemuś ładnemu, drewnianemu domkowi. Na koniec dnia wysłałem jeszcze pocztówki oraz pojeździłem trochę po Fryburgu, choć już bez zwiedzania wnętrz.

Chłopaki u który nocowałem przygotowali mi małą niespodziankę w postaci niewielkiej imprezy. Dzięki nim miałem więc okazję posmakować lokalnych przysmaków, na które normalnie nie byłoby mnie stać. Dotoczyło to zwłaszcza, wspomnianych wcześniej serów. Muszę przyznać że były naprawdę znakomite, ale zapewne nieprędko będę miał okazję znów ich skosztować.


Booking.com