26 lipca 2017
Dystans: 92 km
Dzień zapowiadał się najgorzej jak tylko mógł, biorąc pod uwagę moje nadzieje i oczekiwania. Moja gospodyni z samego rana wyjechała do pracy, ale mi i tak nie chciało się czekać w nieskończoność, aż łaskawie przestanie lać. Ubrałem się więc we wszystko co miałem przeciwdeszczowego i ruszyłem w plener.
Nie dość że lało jak z cebra to jeszcze wiało w nos. Choć góry były dosłownie na wyciągnięcie ręki to z powodu chmur nie było prawie nic do oglądania. Przez pierwsze kilometry snułem się niemiłosiernie wolno, chowając się pod każdym możliwym zadaszeniem i rozpaczliwie próbowałem coś zobaczyć. Nawet się udało. W Szwajcarii mają naprawdę znakomite publiczne toalety, a przy tym są darmowe, co jest raczej rzadkie w krajach zachodnich. Tak więc jeśli tak samo jak mi zdarzy wam się tu kiblować z powodu braku pogody, to przynajmniej w porządnych warunkach. Tymczasem ceny są tu naprawdę najwyższe na świecie. Myślałem że w Finlandii było drogo, ale tu dla przykładu butelka coli w sklepie potrafi kosztować 12 złotych, a z resztą produktów wcale nie jest lepiej…
Trasa dla odmiany była po prostu znakomita. Szybko odnalazłem szlak rowerowy, więc przynajmniej nie musiałem martwić się o samochody. Droga biegła doliną więc nie była też trudna. Szybko pojawiło się też jezioro Zuryskie. Jest naprawdę długie, może nie tak duże jak Balaton, ale i tak resztę dnia spędziłem jadąc wzdłuż jego brzegów.
W Rapperswilu zdecydowałem się na dłuższy postój. Koniecznie chciałem zobaczyć tutejsze Muzeum Polskie i poznać jego historię. Założone zostało jeszcze w XIX w. przez polskich emigrantów. Swoją siedzibę ma w tutejszym malowniczo położonym zamku, najlepszej możliwej lokalizacji w okolicy, co niestety jednak jest dla niego przekleństwem. Tutejszy krezus, zamierza bowiem przejąć cały zamek do celów komercyjnych i Polskie Muzeum jest mu przysłowiową solą w oku. Od wielu lat próbuje przy pomocy swoich wpływów pozbyć się instytucji. Na razie ciągle mu się to nie udaje, ale kto wie czy za parę lat muzeum nie zostanie zamknięte. Ja na szczęście mogłem zwiedzić muzeum jeszcze w pierwotnej lokalizacji i bardzo mi się podobało. Sposób prezentowania kolekcji jest może nieco staroświecki, ale biorąc pod uwagę możliwość finansowe placówki, to jest naprawdę przyzwoicie. Zawsze też miło spotkać swojski akcent podczas długiej wyprawy do obcych krajów.
Dla równowagi odwiedziłem też lokalne miejskie muzeum, znajdujące się w starej odrestaurowanej kamienicy i jak na małe miejskie muzeum miało naprawdę bogatą ofertę. Do tego jak zauważyłem to o ile jedzenie jest tu bardzo drogie to wstęp do placówek kulturowych jest względnie tani, więc przynajmniej ten rodzaj głodu można w miarę dobrze zaspokoić.
Wyjechałem z Rapperswilu w znacznie lepszym humorze. Pogoda zupełnie niespodziewanie poprawiła się i nawet wyszło słońce. Od razu zrobiło się przyjemniej. Nocleg czekał na mnie na przedmieściach Zurychu. Ale zanim zacząłem go szukać, wdrapałem się na pobliskie wzgórze i postanowiłem posiedzieć trochę na słońcu. To był dobry pomysł bo okazało się że można tutaj wziąć sobie leżankę do leżenia, które leżały sobie na stosie zabezpieczone łańcuchem na zasadzie wózków sklepowych. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego a pomysł jest przecież genialny. Tak więc za kaucję 1 franka mogłem sobie podziwiać zachód słońca z widokiem na całe (no prawie) jezioro w komfortowych warunkach. Coś pięknego.
Mojego gospodarza znalazłem dopiero wieczorem. Jak się okazało mieliśmy sporo wspólnego, nie tylko ze względu na wycieczki rowerowe. Pochodził z Rumunii i to w dodatku z Timisoary, gdzie miałem okazję spędzić trochę czasu i wywieźć sporo miłych wspomnień. Szybko więc poszły w ruch butelki. Zanim poszedłem spać zdążyliśmy obgadać dalszą część mojej trasy, która wymagała pewnych zmian względem pierwotnych założeń…