13 sierpnia 2019
Dystans dzienny: 80 km
Dystans całkowity: 2230 km
Obudził mnie przyjemny chłodek. Niestety obawiałem się że w zamian prędzej czy później lunie. Dlatego szybko spakowałem rzeczy i wyruszyłem w trasę. Pokręciłem się jeszcze trochę po centrum w nadziei że może zobaczę coś ciekawego ale nie było tego za wiele. Ot wszędzie socrealistyczna zabudowa rodem z epoki naszego Gierka. Jedynie kilka murali z wizerunkami postaci z bajek zwróciło moją uwagę. Zawsze to coś. Widząc otwartą restaurację przypomniałem sobie o śniadaniu. Szybko uzupełniłem braki w baku i śmignąłem w stronę Nitry.
Droga była łatwa i nie musiałem się martwić że zbłądzę. Słońce było za chmurami, a temperatura nie przekraczała 25 stopni. Tak mogło być cały czas. Niestety ceną za przyjemną temperaturę był silny wiatr który oczywiście musiał wiać w przeciwnym do jazdy kierunku. Niby nic nowego ale jednak jechało mi się wyjątkowo opornie. Może to już zmęczenie wyprawą.
Pierwszą chmurę deszczową zobaczyłem daleko po prawej stronie horyzontu. Jechałem w lewo więc byłem pewny że nic mi nie zrobi. I rzeczywiście dotarłem do Nitry cały i suchy. W Nitrze, trzecim co do wielkości mieście na Słowacji (po Bratysławie i Koszycach) byłem już nie raz więc tylko odświeżyłem sobie topografię. Wydawało mi się że miasto zmieniło się na lepsze. Znalazłem też kilka miejsc których wcześniej nie widziałem i porobiłem trochę zdjęć. Niestety nie udało mi się znaleźć restauracji w której lubiłem się stołować na studiach. Znalazłem za to sensowny nocleg dość niedaleko za miastem. Chwilę później wróciłem znów do drogi.
Ledwo wyjechałem z miasta a już druga chmura zmaterializowała się z lewej lekko za mną. Trochę mnie zaskoczyła, ale wiatr ciągle wiał w w twarz a miejsce docelowe było wciąż bezchmurne. Jechałem więc dalej nie oglądając się za siebie. Wtedy rąbnął piorun. Tuż nad moją głową. I zaczęło lać. Bylem akurat tuż przed sforsowaniem najwyższego wzgórza. Nie było sensu się cofać bo byłby to ruch prosto w objęcia burzy. Szukałem szybko kryjówki ale nic nie było. Jedyny przystanek jaki widziałem był cały z metalu i w dodatku wyglądał jakby tir w niego walnął. Trzeba było wiać dalej i to szybko. Deszcz na szczęście nie był mocny i szybko się skończył. Chmura osiadła na wzgórzach będącymi już za moimi plecami. Mogłem odetchnąć z ulgą. Wtedy walnęło drugi raz. Na szczęście był to już pożegnalny grzmot. Od tamtej pory miałem już prawie cały czas z górki więc reszta trasy szybko zleciała. Dojechałem mniej więcej do miejsca gdzie rok wcześniej śmigałem z Ville do Chorwacji. Okazało się jednak że droga biegnie po drugiej stronie rzeki. Zawsze to jakieś urozmaicenie. Wkrótce więc zameldowałem się w hostelu. Pokój był dość ciasny, ale za to niedrogi. Tylko jak na złość znów zrobiło się gorąco, a klimy nie było. To już jednak nie miało dla mnie większego znaczenia. Jutro wracam do Polski.