12 sierpnia 2019
Dystans dzienny: 110 km
Dystans całkowity: 2150 km
Udało mi się wstać bladym świtem. Kiedy kładłem się spać miejsca było sporo, ale jak wyjrzałem z namiotu to okazało się że przez noc wyrosło pełno namiotów tak że ledwo się przecisnąłem. Wszystko to byli rowerzyści podróżujący szlakiem naddunajskim, pogadałem trochę z ludźmi którzy też powstawali z rana, ale w moją stroną niestety nikt nie jechał.
Ostatnio byłem w Budapeszcie chyba w 2006 roku, więc postanowiłem przed wyjazdem zrobić małą rundę po mieście. Było pochmurno więc słońce nie dawało tak mocno od rana. Na początek odwiedziłem pomnik Legionów Polskich w parku Nepliget. Pewnie nie zwróciłbym na niego uwagi gdyby nie podwieszona na tablicy ogłoszeń kartka z uroczo koślawym zaproszeniem po polsku. Musiałem trochę nadłożyć drogi ale niech tam. Trochę gubiłem się na początku w wąskich ulicach przedmieść, ale spodziewałem się ścieżki rowerowej nad Dunajem więc od razu się tam skierowałem. Istotnie wystarczyło dopchać się do rzeki by dalej było już prosto. I ładnie. Zrobiłem też sporo zdjęć. Obstawiłem chyba wszystkie szlagiery. W tym oczywiście parlament i „lwi” most. Znalazłem też kilka nieodkrytych ciekawostek. Niestety w połowie zwiedzania słońce wyszło z za chmur i momentalnie zrobiło się gorąco. Wtedy przypomniało mi się że mam jeszcze ze 100 km do przejechania. Trzeba było się zwijać.
Wiedziałem że będzie pod górkę. Tuż po przekroczeniu Dunaju zaczęła się wspinaczka, ale na szczęście nie była zbyt dużym obciążeniem. Do tego przez dłuższy czas miałem wciąż komfort ścieżki rowerowej. Zauważyłem za to tendencje do sadzenia drzew przy drogach. Była nawet tabliczka z napisem że chcą ich posadzić ze 100 tysięcy. Węgrom jak widać nie przeszkadza to że drzewa rosną przy drogach. U nas tendencje są niestety odwrotne. Szkoda bo trochę cienia w upalny dzień na rowerze jednak robi różnicę.
Trochę problemów było potem bo jak ścieżki rowerowe się skończyły to droga nr 10 okazała się wąska i zatłoczona. Na szczęście jechałem nią krótko. W końcu dotarłem do Ostrzyhoma, gdzie zrobiłem mały popas. Miasto było całkiem ładne więc trochę pojeździłem po starówce. Teraz żałuję że nie chciało mi się zwiedzić katedry… Potem ponownie w ciągu jednego dnia przekroczyłem Dunaj i udałem się na Słowację. Potem było już prościutko – wystarczyło trzymać się drogi 509. Może była dość nudna bo wiodła przez odludzie, ale za to nikt ją nie jeździł. Zwłaszcza tiry. Z zaopatrzeniem nie było problemów. Pod względem przyjemności z jazdy to był naprawdę dobry odcinek.
Upał nie był już taki mocny. Dotarłem na miejsce o sensownej godzinie. Miałem swój pokój gdzie mogłem bezpiecznie schować rower, a potem na spokojnie iść coś zjeść na miasto. Miejscowość nazywa się Nowe Zamki, co było dość mylące, bo nie widziałem ani nowych ani starych. Chyba że chodzi o zamki do drzwi… Niestety było zupełnie pozbawione jakiekolwiek uroku architektonicznego, no chyba że ktoś jest fanem socrealizmu. Ja nie. Z braku laku położyłem się znowu spać wcześniej z nadzieją że znów wstanę rano i wyminę ukropy…