5-6 sierpnia 2019
Dystans dzienny: 191+75 km
Dystans całkowity: 1545 km
Ledwie poszedłem spać, a rozpętało się piekło. Wesołe miasteczko leżące nieopodal, które uznałem za rdzewiejący wrak nagle ożyło i zabłysło milionem świateł. Najgorsza była jednak muzyka puszczana na pełny regulator z megafonu. Nie dość że wyła niemiłosiernie jakieś pseudoludowe disco to jeszcze zapętlała się w nieskończoność po dwóch minutach. Po jakiś dwóch godzinach uszy zaczęły mi krwawić. Na szczęście po północy wszystko ucichło.
Mimo ewidentnego niedospania, obudziłem się bladym świtem i w kiepskim humorze zgarnąłem cały majdan do sakw. Szybkie pożegnanie z morzem i już byłem w trasie. Znowu zapowiadało się na upał. Snułem się wolno i w złym nastroju, więc spodziewałem się, że raczej długo nie pociągnę. Z jakiegoś powodu jednak ustanowiłem dzienny rekord trasy…
Początkowo jechałem bocznymi drogami, trochę się martwiłem o stan nawierzchni, ale na szczęście nie było tak źle. Grunt że dało się przejechać. Po paru godzinach wróciłem na główną, którą dwa dni wcześniej śmigałem do Konstancy. Może to powrót na znane już regiony sprawił że nabrałem wiatru w żagle. Dziesiątki kilometrów po prostu znikały mi za plecami. Jechałem jak w transie. Wadą było to, że praktycznie nic nie zwiedziłem. Znaki na kierujące na pobliskie stanowiska archeologiczne kusiły, ale bałem się że wypadnę z rytmu.
Dobiłbym i pewnie tego dnia do dwustu, ale jedyny sensowny hostel był jaki był. Grunt że nie za drogi. Nawet pozwolili mi trzymać rower w pokoju. Szanuję. Do Bukaresztu zostało mi naprawdę niewiele, więc mogłem spokojnie odsapnąć.
Rano nie czułem zupełnie zmęczenia, choć przynajmniej teoretycznie powinienem. Droga do Bukaresztu była szybka i bezproblemowa. Ani się nie obejrzałem jak byłem na przedmieściach. Schody zaczęły się dopiero w mieście i to dosłownie. Nawigacja mi szalała prawie jak w Koszycach i znów trzeba było walczyć o każdą przecznicę. Tym razem jednak nie straciłem aż tyle czasu. Udało mi się znaleźć kwaterę przy samym dworcu głównym, co miało dla mnie strategiczne znaczenie. Mimo dotychczasowych pozytywnych przeżyć, miasto trochę mnie przerażało. Dlatego w pierwszej kolejności zabarykadowałem się razem z rowerem w wynajętym apartamencie i dopiero wtedy ruszyłem coś pozwiedzać.
Niestety wszystko było pozamykane, oprócz knajp, dlatego zdecydowałem się na przejażdżkę metrem i spacerek po starówce. Udało mi się to całkiem nieźle. Zwiedziłem spory kawał starówki i porobiłem dużo zdjęć. Większość budynków została odnowiona, większość szpetnych pozostałości minionego ustroju lub wymarłe siedziby rozmaitych instytucji zostały na śródmieściu i przedmieściach. Podobała mi się zwłaszcza fontanna Piata Unirii (plac zjednoczenia). Będę musiał jednak kiedyś nadrobić zaległości, zwłaszcza w muzeach.
Na koniec dnia musiałem jeszcze kupić bilet kolejowy do Sybina. Niestety kolejka była strasznie długa, a dworzec nie był klimatyzowany. Zepsuło mi to trochę wieczór. Musiałem też dwa razy się upewnić że mogę zabrać rower do pociągu bo w Rumunii jest to rzadkość. Połączenie kolejowe do Sybina było jedynym sensownym rozwiązaniem, bo czas niestety leciał nieubłaganie, urlop zbliżał się do końca, a ja od wyjazdu z Polski nie łapałem pociągu ani razu. Nie czułem się też na siłach by znów forsować Karpaty trasą trafalgarską. Teraz nawet żałuję, choć wiem, że czasowo nie dałbym rady.
Booking.com