Wyprawa rowerowa do Rumuni – Dzień 10

1 sierpnia 2019

Dystans dzienny: 120 km

Dystans całkowity 1058 km

Miało być chłodniej, więc wstałem wcześnie rano by skorzystać z warunków. Istotnie po raz pierwszy od dłuższego czasu miałem pełne zachmurzenie. Miła odmiana. Droga do Fokszanów była tak samo łatwa jak wczoraj. Krajobraz też się nie zmienił, więc zrobiło się trochę nudno. Na szczęście miasto było już ładniejsze od poprzednich więc było na czym oko zawiesić. Niestety jak na złość rozpadało się i miałem przez to problem z robieniem zdjęć. Trochę udało mi się ich jednak zrobić. Niestety nie znowu nie odwiedziłem żadnego muzeum. Spędziłem za to trochę czasu w parku, który jak chyba prawie każdy w Rumunii był ładny i zadbany.

Mimo ryzyka deszczu udałem się w dalszą drogę. Musiałem skręcić w drogi lokalne, których trochę się obawiałem, gdyż mogły kończyć się błotnistym duktem. Na szczęście asfalt choć dziurawy, był zawsze przejezdny. Tylko raz odpuściłem sobie ryzykowny skrót, ale objazd nie był długi.

Zrobiło się trochę biedniej i zarazem egzotyczniej. Przy czym mam tu na myśli folklor rodem z filmów Emira Kusturicy. Pierwszym sygnałem że coś jest nie tak, był leżący na środku jezdni starszy, choć nie aż tak bardzo człowiek. Droga nie była zbyt uczęszczana ale bez przesady. Zastanawiałem się przez moment jak zareagować, gdy nagle z krzaków wyszedł drugi człowiek, który mógł być kobietą ale głowy nie dam. Położył obok tamtego butelkę z mętnym płynem. Po chwili leżący na ziemi podniósł ją do ust i wypił parę łyków. Następnie wstał i odszedł w stronę lasu. Wszystko to wydarzyło się zaledwie w kilka minut zanim go dostrzegłem w oddali i zdążyłem podjechać. To było dziwne i na szczęście podobne sytuacje nie miały już miejsca.

Teren wkrótce stał się wyludniony i nawet wylesiony. Gdzieniegdzie tylko widziałem szyby wiertnicze do wydobycia ropy. Jednym z nielicznych śladów ludzkiej egzystencji były przydrożne stoiska z arbuzami i melonami. Było ich wszędzie pełno nie tylko w Rumunii, ale tutaj jednak zwróciły moją uwagę ze względu na unikalny budulec – chatki były budowane z wiązek sitowia. Wszystkie bez wyjątku ozdobione były flagami Rumunii i UE. Początkowo myślałem że to jakieś święto, ale po paru dniach stwierdziłem że po prostu wiszą cały czas. Zmieniły się też konstrukcje spotykanych po drodze studni. Zamiast kołowrotków miały one bloczki, z rzadka pojawiały się też wysokie żurawie. Niektóre studnie stanowiły przykład prowincjonalnej inżynierii i wtórnego wykorzystania surowców. Nie miało to jednak znaczenia dla mnie gdyż liczyło się to że zaopatrywały mnie w wodę.

W tych nieco ponurych okolicznościach dotarłem do celu. Była nim dość duża wieś, której nazwy niestety nie zapamiętałem. Umówiłem się na nocleg w prywatnym pokoju za pośrednictwem Airbnb. Chatka była bardzo stara („jeszcze po Turkach”) i brakowało jej kilku udogodnień sanitarnych, ale gospodarze byli bardzo gościnni i sympatyczni. Z braku bieżących remontów, prawie wszystkie domy we wsi były poprzekrzywiane, jak stwierdził gospodarz wesoło: „cała wieś tańczy”. Istotnie, chyba tylko cerkiew i szkoła trzymały pion. Miałem wiec okazję poznać od środka warunki życia w jednym z biedniejszych regionów Europy. U nas raczej już się tak nie żyje, nawet na Podlasiu, czy innym Podkarpaciu. Z jednej strony był to smutny widok, jednak mieszkańcy tacy jak mój gospodarz, nie tracili pogody ducha. Z braku pracy na miejscu często korzystał z wyjazdów do pracy za granicą. Dzięki temu znał angielski i mogłem z nim bez problemu porozmawiać. W Rumunii to wciąż rzadkość. Pospacerowałem jeszcze trochę z gospodarzem po okolicy i porobiłem trochę zdjęć. Potem zjedliśmy jeszcze kolację – była bryndza z warzywami i na szczęście tym razem obeszło bez palinki.

 


Booking.com