15 lipca 2018
Dystans dzienny: 75 km
Dystans całkowity: 635 km
Nie zabawiliśmy długo w Czechach, ale przynajmniej zdążyliśmy się najeść. Ceny po tej stronie Beskidów okazały się naprawdę przystępne, a jedzenie (czeskie klasyki – knedliki, ser smażony i zupa czosnkowa) – przepyszne. Do tego postrach burzy został już definitywnie w tyle i mogliśmy cieszyć się pogodą i widokami. Czekało na nas jednak pierwsze poważne wyzwanie. Szybko okazało się że moje obawy co do naszej kondycji (w końcu zaczęły się pierwsze poważne góry powyżej 600 m.n.p.m.) są zupełnie nieuzasadnione. Wspinaczka nie była może bezproblemowa, ale daliśmy radę bez większych potów. Top osiągnęliśmy w Mostach koło Jabłonowa, a dalej była już granica ze Słowacją, przy której powitał nas makabrycznie wyglądający wisielec. Oczywiście ktoś sobie zrobił go dla żartu, ale gdybyśmy go minęli jadąc po ciemku chyba obaj dostalibyśmy zawału.
Dalej było już z górki. Jechaliśmy w okolice Żyliny, gdzie zaplanowaliśmy nocleg. Dystans nie był duży więc staraliśmy się jechać bez pośpiechu i dla odmiany porobić nieco zdjęć. Nie było to trudne bo okolica była naprawdę fotogeniczna – z prawej mieliśmy Jaworniki (Słowaki też mają swój Wielki Jawornik, ciut wyższy od naszego), a z lewej góry Kisuckie (z intrygująco brzmiącym najwyższym szczytem – Pupovem). Nie są to może wielkie pasma, ale może to i lepiej bo dzięki temu dało się przez nie przejechać. Wreszcie dojechaliśmy do Żyliny – miasta leżącego już u podnóża Małej Fatry – jednego z piękniejszych górskich pasm w regionie. Samo miast nie zrobiło na nas większego wrażenia – posiada długą historię, ale niestety niewiele z tego się ostało – przeważa niestety surowo-szary postkomunistyczny beton. Zabytków nie ma wiele, choć oczywiście warto przejść się na zamek (nie zdążyliśmy niestety) i starówkę. Ceny noclegów też do atrakcyjnych nie należały. Jedzenie też nie zapadło w pamięć z braku otwartych lokali poszliśmy na pizzę – niestety okazała się niezbyt smaczna, a do tego czekaliśmy na nią całą wieczność. Główną atrakcją są tu jednak góry i jako baza wypadowa w te tereny sprawdza się całkiem nieźle, zwłaszcza że jest całkiem nieźle skomunikowana z Czechami dzięki Leo Express. Mam nadzieje że w przyszłości będzie można tam dojechać również z Polski. Była by to świetna alternatywa dla wiecznie zatłoczonych naszych Tatr, Bieszczad i Beskidów.
Hotelik znajdował się nieco poza miastem. Pomimo pięknej pogody, nie szukaliśmy noclegu pod namiotami. Powód był prozaiczny – chcieliśmy obejrzeć finał mistrzostw świata. Na szczęście w hotelu był telewizor, więc szybko zebrała się przed nim grupa kibiców. Niestety Chorwacja, której kibicowaliśmy przegrała finał dość z kretesem. Tak czasem niestety bywa. Przynajmniej piwo było dobre. No i mogliśmy już od teraz skupić się wyłącznie na jeździe.