14 lipca 2018
Dystans dzienny: 51 km
Dystans całkowity: 560 km
Po nocnym armagedonie pogoda jakby się uspokoiła, ale woleliśmy zachować czujność. Jeszcze wieczorem okazało się, że rower Ville wymaga pewnych napraw, ale na szczęście szybko znalazłem mechanika, który okazał się nie tylko kompetentny ale też niedrogi. W dodatku potraktował nas priorytetowo, gdy wyjaśniłem dokąd zmierzamy. Choć naprawy nie trwały długo, to dość późno wyruszyliśmy w dalszą drogę. Jednak tym razem dla odmiany wcale nam się nie spieszyło…
Pogoda nie była idealna, ale przynajmniej nie wisiało nad nami widmo burzowej zagłady. Jechało się przyjemnie, co prawda straszyli nas zamkniętą drogą dojazdową, ale ta okazała nie tylko przejezdna ale też i pusta. Było nawet ładnie, a teren zrobił się znacznie bardziej urozmaicony – niektóre wzgórza były naprawdę strome i dawały nam przedsmak tego co czekać będzie nas później.
Do Cieszyna dotarliśmy w miarę prędko. Zdałem sobie sprawę (rychło w czas) że niezbyt dużo kraju zdążyłem pokazać mojemu towarzyszowi, więc postanowiliśmy pozwiedzać przynajmniej miasto na spokojnie. Tym bardziej że byłem już tu wcześniej parę razy i znałem tutejsze atrakcje. Niestety pogoda w tym momencie znów pokazała nam f… igę z makiem, bo gdy już mieliśmy się wspiąć na wzgórze zamkowe by obejrzeć znaną choćby z 20-złotówki rotundę, lunęło naprawdę fest i to tak że nie dało się wyściubić nosa spod wiaty. Zdenerwowani i przemoczeni zaczęliśmy szukać więc restauracji, aby chociaż coś konstruktywnie wszamać, bo sporo smakołyków nam jeszcze zostało do wypróbowanie. Niestety szczęście tego dnia chyba wzięło sobie od nas wolne, bo wszystkie znane mi lokale były już pozamykane, w tym serwujące tutejszy rarytas – śledziową kanapkę na którą miałem szczególnie ochotę. Musiałem obejść się smakiem. Ville przynajmniej nie lubił śledzi więc niczego nie stracił. Znaleźliśmy w końcu czynny lokal, gdzie można było przynajmniej zjeść dobrego żurku i obejrzeć kawałek meczu z mundialu. To już coś.
Nie miałem pomysłu na nocleg, ale nie sądziłem że będzie to problem. Okazało się jednak że w mieście trwał festiwal filmowy więc obłożenie miejsc w noclegowniach było znacznie większe niż zazwyczaj. Koniec końców trzeba było jechać spać do Czech. Może to i lepiej bo gdyby nie ta dogrywka to pokonalibyśmy śmiesznie mały dystans. Droga przynajmniej była ciekawa, bo biegła częściowo szlakiem rowerowym przez leśne wzgórza, wzdłuż Olzy. Jak na ironię wyszło słońce i zrobiło się bardzo ciepło. Rychło w czas… Nawet nie zorientowaliśmy się kiedy przekroczyliśmy granicę.
Nocleg mieliśmy w prywatnych kwaterach w niewielkiej wiosce nieopodal Trzyńca. Warunki były przyzwoite a okolica – bardzo ładna. Wszystko wskazywało na to, że paskudną aurę pogodową zostawiliśmy już za sobą. Mimo dość wczesnej godziny, szybko poszliśmy spać. Miałem wrażenie, że choć tego dnia pokonaliśmy bodaj najkrótszy odcinek, byliśmy najbardziej zmęczeni…