13 lipca 2018
Dystans dzienny: 122
Dystans Całkowity: 509 km
Kolejny dzień wyglądał w zasadzie tak samo jak dwa poprzednie. Poranek był dość pogodny i przyjemny. Ścieżki rowerowe ciągnęły się jeszcze daleko za Częstochową, ale wszystko co dobre szybko się kończy. Czekał nas dłuższy odcinek jazdy po głównej i do tego niezbyt szerokiej drodze przy dość sporym ruchu ulicznym. Pogoda też ciągle straszyła nas czarnymi chmurami więc mieliśmy pretekst by znów dać drapaka.
Naszym celem było Jastrzębie-Zdrój, gdzie mieliśmy w planie nocleg u znajomych. Musieliśmy więc chcąc nie chcą przejechać aglomerację śląską. Nie mieliśmy weny na zwiedzanie, ani nawet porządne fotografowanie. Nie przepadam za bardzo za postindustrialnym klimatem zagłębia, ale mój towarzysz wydawał się zachwycony i non stop zwracał uwagę na zrujnowane pozostałości przemysłu, a nawet obskurne robotnicze kamienice Bytomia i Zabrza.
Przyjemnym aspektem za to była kuchnia regionalna. W przydrożnej knajpie gdzieś koło Tarnowskich Gór, dostaliśmy taką michę pierogów (różnych) że nawet Ville nie był w stanie przejść, a jak zdążyłem się już przekonać wcześniej był strasznym głodomorem. Na szczęście zapakowali nam resztę na wynos. Tak czy siak było pycha. Myśląc także przyszłościowo, zaopatrzyliśmy się na kolację w solidny kawał wędzonej karkówki w przydrożnym „wędzoku”.
Sielankę tradycyjnie popsuła nam pogoda. Chmura burzowa znów wyrosła nam za plecami, ale na szczęście sunęła wyjątkowo powoli. A my mieśmy dość siły by wrzucić gaz do dechy i dotarliśmy do Jastrzębia tuż przed armagedonem. Mogliśmy schować się w bloku razem z rowerami.
Godzina była jeszcze blada, więc po przejściu ulewy odważyliśmy się pójść trochę pozwiedzać miasto. Niestety nie było za bardzo co zwiedzać. Pod wieloma względami jest to miasto pokrzywdzone. Przede wszystkim szkody górnicze zniszczyły podziemne zasoby wód zdrojowych, więc nazwa „zdrój” w nazwie miasta to tylko i wyłącznie cień dawnej chwały. Podobnie jak smętne pozostałości uzdrowiska. Oprócz tego architektonicznie, całe miasto to w zasadzie jedno wielkie blokowisko. Choć przynajmniej z naszego widok był znakomity. Jedynym urozmaiceniem była makabryła w postaci słynnej wielokondygnacyjnej „narośli” na jednym z tutejszych bloków. Widziałem ją wcześniej na zdjęciach, ale one nie oddają wrażenia na żywo. Z jednej strony – czysty koszmar, jednak z drugiej wzbudził we mnie dziwną fascynację. Mam nadzieję że kiedyś zrobi się z tego jakąś ogólnie otwartą atrakcję turystyczną. Przynajmniej byłby z tego jakiś pożytek…
Wróciliśmy do mieszkania na kolację i zrobiliśmy dobrzy użytek z pierogów i wędzonki. Nie sprawdziły się moje obawy że mogą popsuć się w transporcie. Było pysznie, a mój towarzysz okazał się być dobrym kucharzem. Nawet wiózł ze sobą cały komplet przypraw. Wiózł całkiem sporo rzeczy o których ja bym nigdy nawet nie pomyślał…. Teraz wiedziałem już czemu jego bagaże są takie ciężkie. Jednak w sumie nie miałem co narzekać bo w końcu to nie mój problem. Powiedziałem mu zresztą na początku że sam musi odkryć czego naprawdę potrzebuje na wyprawie, a co jest tylko zbędnym dodatkiem. Miło było tymczasem przespać się w bezpiecznym miejscu.