11-12 lipca 2018
Dystans dzienny: 124 +118 km
Dystans całkowity: 387 km
Dzień zaczęliśmy od pysznej kawy, ale potem niestety było już tylko gorzej. Ledwo wytoczyliśmy się z rowerami od znajomych, a już złapała nas ulewa. Na szczęście udało się ją przeczekać bez większych strat czasowych, a w mieście zawsze to łatwiej znaleźć jakiś dach niż w polu. Wyjazd z Warszawy też do najprostszych nie należał, ale bywało gorzej. Przynajmniej szybko okazało się, nie muszę się martwić o kondycję mojego towarzysza, bo mimo dość szybkiego tempa nie zostawał w tyle. To dobrze rokowało na przyszłość. Jedno zmartwienie mniej.
Pogoda trzymała nas w szachu i nie bardzo było co zwiedzać, przez co odcinek był dość nudnawy, ale przynajmniej poruszaliśmy się dość szybko. Początkowo kursowaliśmy po drogach lokalnych, jednak w pewnym momencie natrafiliśmy na leśny poligon (wiwat GPS), gdzie akurat widniało ostrzeżenie przed strzelaniem. Co prawda nie było żadnych szlabanów, ale woleliśmy nie sprawdzać czy jest aktualne tylko zaczęliśmy drałować na około. I to migiem.
Większa ulewa dopadła nas jakieś 30 km od Tomaszowa Mazowieckiego który był naszym celem tego dnia. Szczęśliwie jednak w porę znaleźliśmy przystanek gdzie dało radę przeczekać nawałnicę. Waliło naprawdę mocno, ale buda choć przeciekała zrobiła swoje. Potem już szybko dotarliśmy do celu.
Nocleg załatwiliśmy sobie wcześniej przez aplikację Airbnb i udał się nam całkiem fajnie. Można było odpocząć, zrelaksować się i przede wszystkim wyspać po dość długim odcinku. Niestety trudno było znaleźć coś otwartego z restauracji z polskim jadłem, więc skończyło się na nocnym kebabie.
Rano kontynuowaliśmy wyprawę już przy całkiem niezłej pogodzie. Niestety odcinek był początkowo dość monotonny, mijaliśmy głównie lasy. Przynajmniej topografia nie była wymagająca. Ciekawiej zrobiło się dopiero w okolicach Radomska, gdzie niespodziewanie natrafiliśmy na dość egzotyczne przykłady architektury ogrodowej… Małośmy z rowerów nie pospadali ze śmiechu. Niektórzy mają naprawdę dziwne poczucie estetyki… Przez chwilę też nawet podpięliśmy się pod pieszą pielgrzymkę do Częstochowy. Ruch uliczny był duży, więc minęło trochę czasu nim zdołaliśmy ją wyprzedzić. Po drodze udało nam się zobaczyć kilka drewnianych kościółków. Poza tym niestety nie zrobiliśmy za wiele zdjęć. Inna sprawa że pogoda znów zaczynała się psuć…
Burza znów o mały włos by nas zaskoczyła, jednak w ostatniej chwili schowaliśmy się w myjni samochodowej. Lunęło naprawdę fest, ale trwało to krócej niż wczoraj więc dotarliśmy do hostelu w Częstochowie o dość wczesnej godzinie. Ruch pielgrzymkowy też zrobił swoje, bo miasto ma teraz naprawdę fajne i długie ścieżki rowerowe.A jeszcze kilka lat temu był dramat… W międzyczasie udało mi się przekonać Ville do spróbowania naszej narodowej specjalności czyli flaków. Bardzo mu posmakowały. Nie udało się niestety znaleźć bigosu. Inna sprawa że nie chciało nam się go szukać zbyt długo bo szybko poszliśmy spać.