3-4 sierpnia 2018
Dystans dzienny: 54 + 121 km
Dystans całkowity: 2400 km
Wstałem bardzo wcześnie, ale na ulicach były już tłumy. Nic dziwnego – środek sezonu. Postanowiłem trochę pozwiedzać, a że byłem już w Brnie kilka razy to przy okazji nadrobić braki. Padło na grobowiec kapucynów znajdujący się pod kościołem św. Krzyża, tuż obok dworca kolejowego. W środku znajdują się wyeksponowane mumie mnichów, więc z raczej nie jest to atrakcja dla każdego. Jednak jako archeolog nie mogłem tego przegapić.
Po zaliczeniu tej nietuzinkowej atrakcji, postanowiłem ruszyć w dalszą drogę. Początkowo z powodu jak zwykle zatłoczonych ulic musiałem ciągnąć rower za sobą. Tyle dobrego jednak że na starówce pokończyli już większość remontów więc przynajmniej nie musiałem szukać co chwilę jakiegoś obejścia. W pełnym słońcu Brno wydało mi się nawet ładniejsze niż pamiętam. Z pewnością wrócę tam jeszcze nie raz. Jednak chyba pociągiem…
Wyjazd był równie ciężki jak wjazd. Początkowo nie było tak źle bo sama wylotowa była dość szeroka i z dużym poboczem. Niestety im dalej na północ tym węziej i coraz więcej tirów. Jak na międzynarodowy trakt – słabiutko. Jedyną nadzieją jest autostrada którą podobno budują. Póki co musiałem się męczyć.
W końcu jednak upał i tiry dały mi w kość na tyle że po przejechaniu zaledwie 54 km wsiadłem w pierwszy lepszy pociąg do Usti nad Orlici. Tam zatrzymałem się w bardzo przyzwoitym i niedrogim hoteliku, z naprawdę pysznym jedzeniem. Od razu humor mi się poprawił. Choć trochę żal było mi przerwania ciągłości jazdy rowerem bo jechałem bez przerwy od samego Zagrzebia.
Wstałem wczesnym rankiem, ale zaczekałem na śniadanie, które było bardzo dobre i dało mi siłę na cały dzień. Potrzebowałem tego bardzo, bo ostatni odcinek wyprawy zapowiadał się dość trudno. Trasa z Usti do Międzylesia biegła przez dość strome pasma górskie. Jednak nie tylko dawałem radę na podjazdach, ale też udało mi się znaleźć kilka przyjemnych i wyłączonych z ruchu dróg dla rowerów. Co prawda przestraszyłem się nieco gdy jedna z nich przebiegła duktem leśnym, jednak był on na tyle dobrze ubity że przejechałem go niemal bez zatrzymywania. Po drodze mijałem nieduże, nieco zapuszczone miasteczka, jednak z pięknie odnowionymi zamkami które niemal świeciły bielą tynków z daleka. Niestety odpuściłem już sobie zwiedzanie zupełnie. Kiedyś nadrobię.
W końcu przekroczyłem granicę i dalej miałem już łatwo. Drogę znałem dobrze bo jeździłem już nią nie raz. Jedynym zaskoczeniem była dla mnie nowa obwodnica Kłodzka, którą musiałem ominąć, bo rowery na nią wstępu nie mają. W Kłodzku zatrzymałem się na krótki popas i zdecydowałem się na nieco inną niż zazwyczaj trasę do domu. Zwykle jeździłem główną przez Bardo i Ząbkowice, teraz z kolei postanowiłem śmignąć przez Srebrną Górę. Droga była trudniejsza, jednak znacznie mniej uczęszczana i co najważniejsze – bardzo malownicza. Znów czułem parę w nogach więc zasuwałem jak szalony. Nawet leśnymi dróżkami.
Do rodzinnego Dzierżoniowa dotarłem tuż przed wieczorem. Tam zakończyłem wyprawę dość niefortunnym wypadkiem, bo będąc już w domu rozwaliłem sobie palec u nogi. To kolejny argument za tym, żeby w domu nie siedzieć…