30 lipca 2018
Dystans dzienny: 125 km
Dystans całkowity: 1865 km
Dzień zacząłem bardzo wcześnie, był pogodny, niezbyt upalny, w sam raz na przejażdżkę. A było co patrzeć. Stolica Chorwacji już wczoraj przypadła mi do gustu, a dziś mogło być już tylko lepiej. Pełno było tu wąskich uliczek wypełnionych po brzegi sztuką uliczną. Oczywiście niektóre miejscówki były trochę zapuszczone, ale nawet te miały swój urok. Jeździło mi się więc bardzo przyjemnie i co chwilę przystawałem by zrobić jakieś zdjęcie. Najbardziej podobał mi się jednak tunel Grič – liczący 350 m podziemny chodnik zrobiony ze starego bunkra. Niestety był dość wąski więc rowerem nie można było nim przejechać, ale pozwolili mi go przeprowadzić. Stanowi nie tylko doskonałą ochronę przed upałem, ale też stanowi świetny skrót w centrum miasta. Uwielbiam takie miejsca. Do tego urządzane są w nim galerie, a samo wejście i jego okolice zdobione są pięknymi graffiti. Było też sporo sklepików z pamiątkami z prawdziwego zdarzenia, a nie tylko chińską tandetą. Było w czym wybierać…
Żal było opuszczać tak piękne miejsce, ale trzeba było ruszać dalej. No a dalej nie było już niestety tak fotogenicznie. Właściwie to w cała północna Chorwacja, którą zdążyłem odwiedzić, wydała mi się dość odludna i nieciekawa. Przynajmniej w porównaniu z pięknym południem. Owszem są górki, pagórki i małe miasteczka o niekiedy dość kuriozalnych językowo nazwach. Przynajmniej tu miałem trochę zabawy. No, może trochę przesadzam. Varaždin był całkiem ładny. Przynajmniej miał fajnie wyglądający zamek, którego jednak nie zdążyłem już zwiedzić. Niemniej zawsze to jakiś pretekst by lepiej zwiedzić te tereny. Potem jednak zrobiło się trochę niewesoło. Od granicy ze Słowenią ciągnęła się bowiem spora kolumna aut. Musiałem chcąc nie chcąc odstać swoje w upale. Odwykłem już od takich atrakcji. W Słowenii nie spędziłem wiele czasu, ale ten kawałek był dla odmiany całkiem przyjemny i ładny. A granica z Węgrami była otwarta na oścież. Jadąc już przez Węgry zdążyłem minąć skrzyżowanie, to samo które mijaliśmy z Ville, gdy byliśmy w drodze po raz pierwszy do Słowenii. Teraz jechałem nim na północ w stronę Austrii. W międzyczasie dowiedziałem się że mój dawny towarzysz dotarł bezpiecznie do Tolmina i czekał na festiwal który był celem jego wyprawy.
Nie miałem już siły szukać hostelu. Zresztą i tak był problem z zasięgiem. Ta część Węgier była bardzo odludna i dość nieciekawa. Korzystając więc z takich a nie innych okoliczności przyrody, znalazłem pierwsze lepsze w miarę wygodne krzaki i rozlokowałem się w nich. Byłoby całkiem wygodnie gdy nie jakieś paskudztwo nie użarło mnie w stopę. Nie mam pojęcia co to mogło być, ale miejsce choć niewielkie, paprało mi się to potem dość długo. Cóż zrobić, ryzyko zawodowe…