29 lipca 2018
Dystans dzienny: 10 km
Dystans całkowity: 1740 km
Rijeka nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak Pula. Dopiero po dłuższym spacerze zacząłem dostrzegać uroki tego miejsca. Istotnie oprócz burych kamienic i pstrokatych graffiti pojawiały się od czasu do czasu konkretne zabytki. Nie zatrzymałem się jednak zbyt długo. Byłem już nieco zmęczony podróżą i stwierdziłem że forsowanie gór dynarskich na północ stąd nie jest zbyt dobrym pomysłem. Tym bardziej że czas mnie już trochę naglił.
Korzystając z optymalnego połączenia kolejowego wsiadłem więc w pociąg do stolicy – Zagrzebia. Niestety spełniły się moje najgorsze przeczucia, gdyż koleje naszych południowych braci do zbyt dobrych nie należą. Teraz miałem się o tym przekonać po raz kolejny. Po pierwsze pociąg miał mieć możliwość przewozu rowerów (nawet specjalnie dopytałem się w kasie – pani nawet mówiła po angielsku) i oczywiście nie miał. Rower musiałem postawić więc na korytarzu w ostatnim wagonie, licząc że pasażerowie nie będą go zbytnio potrącać, ani że nie przewróci się przy gwałtownym hamowaniu. Niestety oznaczało to nici z komfortowej drzemki jaką zamierzałem sobie uciąć przez pięć godzin podróży. No właśnie pięć godzin to miało być, ale z powodu obsuwy zrobiło się niemal siedem. W dodatku większość pauzy spędziliśmy w tunelu (na samym początku jazdy) i co za tym idzie kompletnych ciemnościach. Przynajmniej kibel był czysty tym razem. Obsługa zaś tradycyjnie nadrabiała dyskomfort uśmiechem i życzliwością. Muszą mieć tu naprawdę ciężkie życie. Nasze PKP to jednak luksus.
W końcu dokulaliśmy się na miejsce i z trudem wywlokłem rower z wagonu razem z gratami. Hostel miałem zaklepany już wcześniej ale mimo zmęczenia i irytacji postanowiłem nieco pozwiedzać. W stolicy Chorwacji nigdy przedtem nie byłem, ani też nie czytałem o niej zbyt wiele. Szybko znalazłem miejscowe muzeum archeologiczne, gdzie udało mi się przyjemnie spędzić kolejne dwie godziny. Wystawy może nie były zbyt nowe, ale fanty broniły się same. Zwłaszcza jak ktoś lubi pradzieje, choć nie zabrakło bardziej znanych eksponatów – na przykład bardzo ciekawa ekspozycja o starożytnym Egipcie z prawdziwymi mumiami. To chyba nigdy mi się nie znudzi. Do tego pełno złota, bądź niesamowitych wyrobów z miedzi i brązu sprzed kilku tysiącleci. U nas to niestety ciągle rzadkości, a tam ledwo mieszczą się w gablotach. Najbardziej jednak spodobał mi się sklepik bo można było kupić wyroby rzemieślnicze inspirowane prawdziwymi zabytkami. W dodatku w przystępnej cenie, a nie była to bynajmniej plastikowa chińszczyzna tylko uczciwa blacha, do tego solidnie wykończona.
Potem poszedłem jeszcze do innego muzeum. Dość oryginalnego można powiedzieć, bo poświęconego… zerwanym związkom. Ekspozycje były niewielkie, ale przewijały się przez nie prawdziwe tłumy. Atrakcja od pewnego czasu jest bowiem bardzo znana. Pierwszy raz też widziałem żeby ludzie masowo czytali informacje zawarte przy gablotach. Znajdowały się tam różne, skrajnie przypadkowe artefakty, które w mniejszym lub większym stopniu przyczyniły się do zniszczenia czyjegoś pożycia, bądź w taki lub inny sposób były tym nieszczęściem związane. Jak się okazało nawet tak dziwny i prosty zarazem pomysł może okazać się strzałem w dziesiątkę. Długo chodziłem od eksponatu do eksponatu czytając mniej lub bardziej tragiczne lub tragikomiczne historie ludzi którzy zdecydowali się nimi podzielić z muzeum. No właśnie – ludzie przysyłają tu te fanty z całego świata, znalazło się nawet kilka eksponatów z polski. Ekspozycje często są zmieniane więc zapewne za każdym razem można zobaczyć coś innego. Dawno już żadne przedsięwzięcie nie wywarło na mnie takie wrażenia.
Po tym dziwnym acz intrygującym doświadczeniu udałem się na spoczynek. Hostel ponownie nie należał do zbyt drogich, a do tego był czysty, cichy i klimatyzowany. Uwielbiam takie atrakcje, zwłaszcza po ciężkim dniu. Zasnąłem bardzo szybko…