25 lipca 2018
Dystans dzienny: 65 km
Dystans całkowity: 1443 km
Wstaliśmy w kiepskich humorach, nie tylko dlatego że udało nam się przespać raptem parę godzin. Po szybkim śniadaniu i odebraniu prania (przynajmniej było suche) spakowaliśmy manatki i wyszliśmy z niewygodnego hostelu. Następnie bez większych ceregieli pożegnaliśmy się i demonstracyjnie oddaliliśmy się w przeciwnych kierunkach. W sumie niepotrzebnie bo krążąc po mieście minęliśmy się jeszcze kilka razy. Niemniej nasza wspólna wyprawa została zakończona i teraz jedziemy każdy sobie.
Z ciężkim sercem poruszałem się po mieście wypatrując zaległych atrakcji. Oprócz pięknej starówki dostrzegłem jeszcze kilka współczesnych koszmarków architektonicznych. Takie zdarzają się chyba w każdym kraju. Zamek wyraźnie górował nad miastem i jego zlokalizowanie było dziecinnie łatwe. Na szczyt prowadziła bardzo stroma ścieżka lub winda dla leniwych turystów. Wybór był oczywisty i po chwili już sapałem na stromym podjeździe ciągnąc za sobą ciężki rower, bo nie dało się jechać. Widoki szybko zrekompensowały mi niewygodę i wkrótce mogłem podziwiać całą panoramę miasta z góry.
W końcu dotarłem na szczyt i pierwsze co odkryłem to to, że z drugiej strony góry była wytyczona łagodna, serpentynowa asfaltówka którą wjechało kilkunastu rowerzystów i nie musiałem zdzierać płuc szturmując klif. Z drugiej strony zawsze to jakieś wyzwanie. Niezrażony kupiłem bilet (w nawet przystępnej cenie) i w dobrym humorze przystąpiłem do eksploracji.
Mina niestety szybko mi zrzedła. Okazało się że zamek był mocno komercyjnym zbiorowiskiem kilku lub nawet kilkunastu instytucji. To co mnie interesowało najbardziej – czyli ślady przeszłości ginęło w natłoku kawiarni, kina, sklepów, galerii a nawet urzędu stanu cywilnego (chyba), co gorsza średniowieczne mury przeplatały się współczesnymi detalami z metalu plastiku i szkła. Trochę słabo. Do zwiedzania było w gruncie rzeczy niewiele ale muszę przyznać że wystawy były zrobione porządnie. Podobały mi się też freski w kaplicy i oczywiście widok ze szczytu wieży który był wart każdego wysiłku.
Spędziłem na szczycie nieco mniej czasu niż planowałem więc postanowiłem jeszcze trochę pozwiedzać przed wyjazdem. Zjechałem więc w dół zakręconą asfaltówką i wróciłem do centrum. Potem postanowiłem udać się do Muzeum Narodowego i zwiedzić przynajmniej archeologię. To był jak się okazało strzał w dziesiątkę bo wystawy były naprawdę dobre, a artefakty – wręcz epickie. Do tego pustki na salach więc wszystko mogłem zwiedzić bez zakłóceń. Najcenniejszym eksponatem był niesamowity flet wykonany z kości, znaleziony w jaskini Divje Babe. Pochodzi z czasów paleolitu i jest najstarszym na świecie znanym instrumentem muzycznym. W dodatku miał być wykonany jeszcze przez człowieka neandertalskiego. Wzbogacony kulturowo ruszyłem w dalszą drogę w znacznie lepszym humorze, choć momentami odruchowo ciągle obracałem się za siebie.
Nie miałem sprecyzowanych planów, w dodatku droga na mapie wyglądała dość zawile i bałem się że znowu trafię gdzieś gdzie nie powinienem. Jechałem na południowy zachód, w stronę Triestu. Szczęśliwie jednak obrany kierunek okazał się trafny, jedyną trudnością okazały się strome górki, które jednak sprawnie pokonywałem. Spotkałem nawet po drodze kilku rowerzystów z różnych krajów. Niestety nie mogliśmy kontynuować wycieczki wspólnie. Po drodze mijałem mnóstwo znaków kierujących do najbliższych jaskiń, które z żalem mijałem. Z drugiej strony i tak bym pewnie nie mógł ich pozwiedzać bez ekwipunku.
Gdy już miałem zamiar spać na dziko, nagle przede mną pojawił się camping, którego nie miałem zaznaczonego na mapie. Okazał się tani i dość przystępny w infrastrukturze, co bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło, w kontekście drożyzny której doświadczyłem wcześniej przy niskiej jakości usług. Rozbiłem więc namiot i szybko poszedłem spać, szykując się na srogi wycisk, który miał mnie spotkać następnego dnia…