Wyprawa rowerowa do Chorwacji – dzień 14

22.07.2018

Dystans dzienny: 95 km

Dystans całkowity: 1184 km

Grzmiało i strzelało prawie całą noc, ale na szczęście nic nas nie trafiło. Ulewa nie spowodowała też u nas żadnych strat w ludziach ani sprzęcie. Tyle dobrze. Niestety pożegnanie z Balatonem było dosyć chłodne. Nie tak sobie to wyobrażałem. Było na tyle zimno że po raz pierwszy od początku lata założyłem kurtkę. Na szczęście nie na długo. Nieprzespana noc nie zmęczyła nas, wprost przeciwnie – adrenalina wyrwała nas z marazmu i skoro świt ruszyliśmy w drogę.

Początkowy odcinek znałem już dobrze – praktycznie cała droga do Keszthely to piękna i wygodna ścieżka rowerowa. Niestety zaraz za miastem zrobiło się mniej ciekawie – wkroczyliśmy na lokalne wertepy, a dodatkowo sprawę utrudniały remonty i związane z nimi światła na których trzeba było kwitnąć parę minut. A za plecami znów grzmiało…

Ta część Węgier wydała mi się najmniej atrakcyjna wizualnie nie tylko z powodu pogody. Choć pewnie porośnięte gęstymi lasami wzgórza znajdą swoich amatorów choćby wśród grzybiarzy. Jednak i tu zostaliśmy pozytywnie zaskoczeni. Gdy zatrzymaliśmy się przy pierwszej lepszej knajpie by się posilić spodziewaliśmy się kiepskiego i drogiego jedzenia. Tymczasem dostaliśmy porządny obiad za najniższą cenę na Węgrzech. Widać faktycznie mają tu mało turystów.

Burza deptała nam po piętach, w trakcie jazdy kilkukrotnie lunęło jak z cebra, ale szczęśliwie dla nas zawsze było gdzie się schować. Czy to na stacji benzynowej, czy w opuszczonej budce. Lekko zmoknięci, ale szczęśliwi dotarliśmy do granicy ze Słowenią, która powitała nas najlepiej jak mogła – piękną ścieżką rowerową, na płaskim obszarze. Mogliśmy ruszyć pełną parą w długą prostą, aż do pierwszego miasteczka – Dobrovnika, które nie wyróżniało się niczym szczególnym. Tylko jego nazwa wprowadziła pewną konfuzję w naszych relacjach z krewnymi i znajomymi, ze względu na podobieństwo z Chorwackim Dubrovnikiem…

Po naszych wczorajszych nocnych zawieruchach postanowiliśmy definitywnie spać pod dachem tej nocy. Co prawda pogoda się poprawiła i wszyło nawet słonko, ale podświadomie czułem że to podpucha. Pojawiła się nawet duża tęcza, ale z doświadczenia wiem, że to nigdy nie jest dobry zwiastun na wyprawach terenowych. Znaleźliśmy dość drogi, ale naprawdę przyjemny domek za pomocą Airbnb. Miły gospodarz udostępnił nam piękny letni domek na wzgórku. Poczęstował nas nawet winem własnej produkcji (jak się okazało winiarstwo to jeden z ulubionych sportów narodowych Słoweńców). Korzystając z chwili spokoju mogliśmy odsapnąć, wysuszyć ciuchy i ugotować kolację. Burza rozpętała się kilka godzin później i waliło chyba nawet mocniej niż wcześniej. Mieliśmy to już jednak w nosie. Po raz kolejny udało się oszukać przeznaczenie.