Manaslu to ósmy pod względem wysokości szczyt Ziemi. Ma 8156 m n.p.m. i znajduje się w północnym Nepalu, blisko granicy z chińskim Tybetem. Od kilku lat, aby przejść trasę trekkingową wokół tego szczytu, nie trzeba już mieć własnego namiotu oraz jedzenia na kilkunastodniową wędrówkę. Wzdłuż szlaku powstały hoteliki z restauracjami, dzięki którym trekking stał się dostępny dla każdego. W porównaniu z obleganymi przez turystów szlakami wokół Annapurny oraz do bazy Everestu jest tu wciąż bardzo spokojnie. A widoki zachwycają.
Były to główne powody, dla których zdecydowaliśmy się właśnie na trekking wokół Manaslu. Odbył się on jesienią 2016 roku, podczas naszego miesięcznego pobytu w Nepalu. U podnóży ośmiotysięcznika spędziliśmy 14 dni. Musieliśmy korzystać z „opieki” miejscowego przewodnika załatwionego przez jedną z agencji z Katmandu. Jest to wymagane przez nepalskie przepisy, choć tak naprawdę poza załatwianiem noclegów i ogarnianiem jedzenia nie miał on zbyt wiele do roboty. Trasa jest bardzo łatwa orientacyjnie, w zasadzie nie sposób się pomylić. Trzeba jednak przyznać, że noclegi (z dobrym jedzeniem) miał chłopak ogarnięte perfekcyjnie.
Trekking odbył się zaraz po zakończeniu monsunu, co nieco pokrzyżowało nam plany. Wyruszyliśmy 13 października i zaraz na wstępie okazało się, że do Doliny Tsum, którą mieliśmy w planie na pewno nie wejdziemy, ze względu na obsunięcie się drogi w czasie deszczy. Na szczęście wraz z przewodnikiem udało nam się uzgodnić wycieczki „zastępcze”, które zupełnie nieźle uzupełniły naszą główną trasę.
Pierwsze trzy dni wędrówki były bardzo upalne i wilgotne. Wyżej, nad górami wisiały ciężkie chmury. Byliśmy jeszcze na małych wysokościach, gdzie niemal co godzinę mijaliśmy górskie wioski. Była więc okazja by przyjrzeć się życiu mieszkających tu Nepalczyków. „Pamiątek” po niedawnym trzęsieniu ziemi już tu w zasadzie nie było. Odbudowa w wioskach była znacznie szybsza niż w miastach Doliny Katmandu. Nie można też nie zauważyć, że pomoc, jaką wioski otrzymały po kataklizmie została w dużym stopniu wykorzystania do poprawy infrastruktury turystycznej. Na wielu mijanych pensjonatach widzieliśmy tablice informujące o tym, że wybudowane zostały w ramach pomocy różnych fundacji.
Po trzech dniach zeszliśmy z głównego szlaku. Nasz przewodnik postanowił pokazać nam buddyjski klasztor Serang. Był to jeden z zastępników Doliny Tsum. Pomysł bardzo się nam spodobał, ponieważ do klasztoru nie zaglądają prawie w ogóle turyści. Jednak dojście do niego okazało się bardzo męczące. Szliśmy cały dzień, wspinając się czasem po niemal pionowych ścianach. Wszystko dlatego, że istniejący w dolinie most zniszczył monsun. Kiedy padnięci dotarliśmy już po zmroku do klasztoru, postanowiliśmy, że zostaniemy tam cały następny dzień by odpocząć. Gompa leży na wysokości ponad 3000 m n.p.m. Pierwszy nocleg na tej wysokości niemal wszystkim dał się we znaki. Następnego dnia pod opieką jednego z mnichów zwiedziliśmy klasztor oraz uczestniczyliśmy w nabożeństwie. Mnisi prowadzą tu szkołę dla chłopców. Przebywa tu około 50 dzieci w wieku od 4 do 12 lat. Uczą się i pracują. Śpią w nieogrzewanych salach, a warunki są bardzo ciężkie. Jedzenie przygotowywane jest w kotłach na palenisku i składa się głównie z ryżu i tsampy – polewki z mąki na wodzie. Nas poczęstowano dodatkowo jednego dnia dal bhatem czyli ryżem z dodatkiem zupy z soczewicy i gotowanych jarzyn, a drugiego smażonymi ziemniakami z jarzynami. Byliśmy też świadkami przylotu do klasztoru helikoptera, który zabrał do szpitala jednego z chłopców, który podczas prac zaciął się w nogę tasakiem. Trzeciego dnia rankiem opuściliśmy klasztor i wróciliśmy na główną trasę wokół Manaslu.
Kolejne trzy dni były wędrówką do znajdującego się już powyżej lasów Samagaon. Codziennie krajobrazy zmieniały się na coraz bardziej surowe. Ze strefy gorącego lata, znaleźliśmy się w królestwie jesieni. W wioskach pracowano przy zbiorach, a my czekaliśmy na pojawienie się Manaslu. Pierwszy raz mieliśmy je zobaczyć w Lho. To stąd robione są bardzo popularne ujęcia szczytu, ze stojącym na wzniesieniu przed nim klasztorem. Niestety, mięliśmy pecha. Manaslu pokazało nam tylko jeden „róg” koło południa, a wieczorem odsłoniło się tylko na około minutę. Zawód był bardzo duży. Tym bardziej, że w dolinie Samagaon też powitały nas nisko wiszące chmury. Były za to jaki. Całe stada jaków, pasące się na ogromnych pastwiskach wokół wioski.
W Samagaon zostaliśmy na 3 noce. Dwa dni poświęciliśmy na aklimatyzację. Zaplanowaliśmy wyjścia do bazy pod Manaslu na wysokości 4800 m n.p.m. oraz do opuszczonej Pungen Gompy na wysokości nieco ponad 4000 m n.p.m. Nie wiedzieliśmy do końca czego się po tych wyjściach spodziewać ponieważ przewodniki ich nie opisują. Pierwszy ranek w Samagaon nas zaskoczył. Chmury gdzieś zniknęły, a przed nami stanęło ośnieżone Manaslu. Mieniące się w promieniach wschodzącego słońca. Zaraz po śniadaniu ruszyliśmy do bazy. Widoki zapierały dech w piersiach, a słońce tak mocno odbijało się w śniegu, że aż oślepiało. Bez większych problemów doszliśmy do bazy, a do Samagaon wracaliśmy już w chmurach, które popołudniu zaległy w dolinie. Krajobrazy wokół Pungen Gompy, którą odwiedziliśmy kolejnego dnia były zupełnie inne, ale równie porywające. Zawieszona, polodowcowa dolina, pustkowie, pasące się jaki i potężna, lodowa ściana Manaslu. Można było tylko usiąść i podziwiać.
Za Samagaon poszliśmy do ostatniej stale zamieszkanej wioski przed Przełęczą Larke La, która była najwyższym punktem na całym treku. Znajduje się na wysokości 3800 m n.p.m. i zamieszkują ją uchodźcy z Tybetu. Tu także zostaliśmy na jeden dzień, by wyjść sobie w ramach aklimatyzacji w okoliczne góry. Noce już od kilku dni były bardzo zimne. Właściwie zaraz po zachodzie słońca trzeba było ubierać puchówki i chować się do ciepłych śpiworów. Niech nikogo nie zmyli nazwa „hotel” w stosunku do miejsc noclegowych na tasach trekingu. Są to zwykle drewniane (czasem murowane), nieogrzewane domy, z małymi pokojami dla 2- 3 osób, dostępem do zimnej wody oraz jadalnią, gdzie stoi piecyk. O 21 wszyscy karnie idą spać, by następnego dnia wstać wcześnie i ruszyć dalej.
Do przełęczy mieliśmy jeszcze dwa dni. Pośredni nocleg, jak wszyscy idący tą trasą spędziliśmy w Dharmasali, „schronisku” wokół którego stoją namioty dla turystów. Jest tu zimno, nieprzyjaźnie, tłoczno, a do tego jedzenie jest fatalne. Ale spać tu trzeba, bo innego miejsca nie ma. Spanie jest zresztą krótkie, bo wszyscy wyruszają na przełęcz około 4- 4:30 rano. Tak też zrobiliśmy. Pierwsze godziny, do świtu, który pojawia się tu około 6:00 przeszliśmy w ciemnościach. Było przeraźliwie zimno, a słońce dotarło do nas dopiero około 8 rano. Okazało się, że w ciemnościach przeszliśmy najgorsze podejście, a dalej jest już dość płasko i całkiem przyjemnie. Na Larke La o wysokości około 5100 m n.p.m. (różne źródła podają różne jej wysokości) byliśmy po 11:00. Wiało niemiłosiernie, wiec po zrobieniu kilku zdjęć zaczęliśmy schodzić. Po niedługim czasie otwarła się przed nami wspaniała panorama Masywu Annapurny. Jeden z najpiękniejszych widoków na całym treku. Im później, tym więcej pojawiało się chmur i do Bimtangu po 15:30 dochodziliśmy już nie widząc żadnych okolicznych szczytów.
Zostało nam tylko dojście do Daraphani, gdzie trasa wokół Manaslu łączy się z tą wokół Annapurny. Im niżej, tym więcej pojawiało się lasów. Było też znacząco cieplej. Białe szczyty wciąż wystawały ponad drzewami, ale my wracaliśmy w doliny. Z Daraphani następnego dnia, na początku święta Tihar pojechaliśmy, najpierw dżipem, a potem autobusem do Pokhary.