Waszyngton – stolica w klimacie prowincji

Nieustająco bawi mnie to, że stolicą Stanów Zjednoczonych jest właśnie Waszyngton. Amerykanie mówią Washington DC, Dystrykt Kolumbii. Dystrykt ma dość specyficzny status administracyjny, obszar tzw. Wielkiego Waszyngtonu obejmuje właśnie DC oraz stany Wirginia i Maryland. Washington DC – w odróżnieniu od stanu Waszyngton, który leży… na zachodnim wybrzeżu. Dwa waszyngtońskie Kapitole (ten w DC i ten Olympii, stolicy stanu Waszyngton) dzieli, bagatela!, prawie 3800 km. Najłatwiej chyba skojarzyć stan Waszyngton z Seattle – tak, tym od „Bezsenności w Seattle” i Amazona. Ale nie byłam tam, więc wracam na wschód. Zatem dlaczego bawi? Bo Waszyngton jest ogarnialnym, dość zielonym, przyjemnym miastem i ma w sobie coś z prowincji. Bałam się wyznać to przyjaciółce, u której mieszkałam, ale radośnie przytaknęła, że właśnie dlatego wyjechała z Nowego Jorku.

Waszyngton zawdzięcza swoją popularność przede wszystkim temu budynkowi.

Oglądałam go wielokrotnie, nigdy jednak nie trafiłam nawet na cień głównego lokatora, choć raz coś się działo, tj zajechała duża kolumna, jakby po kogoś, i zaraz zniknęła za jakimś budynkiem, by po chwili znów znaleźć się w zasięgu mojego wzroku. Zorientowałam się, że ten manewr wynikał z jednokierunkowości pobliskich ulic. „U nas prezydent też przestrzega przepisów ruchu”, powiedziała wspomniana przyjaciółka, gdy wieczorem opowiedziałam jej o tym. Czasami nie wiem, czy oni w tych Stanach to żartują czy mówią poważnie…

I to na tyle o wielkich tego świata, bo mnie to średnio interesuje. Za to miasta – owszem. Jak napisałam wyżej, Waszyngton jest ogarnialnym miastem. To oznacza, że można je swobodnie zwiedzać pieszo. Oczywiście to swobodnie może być względne, w każdym razie na pewno da się. Ja mieszkałam jakieś 6 km na północ od Białego Domu i jeśli tylko byłam sama, chodziłam do tzw. centrum pieszo (przez centrum rozumiem właśnie okolice Białego Domu, Narodowych Archiwów i pasażu, przy którym mieści się największy na świecie kompleks muzeów. O Instytucie Smithsona napiszę innym razem, bo to rzecz absolutnie unikalna: kilkanaście wielkich muzeów jest zupełnie za free…). Wracać nie zawsze mi się chciało w ten sam sposób, ale zwiedzanie na nogach ma milion i kawałek zalet: więcej widzisz, trafiasz przypadkiem w jakieś dziwne miejsca nieopisane w przewodniku, zauważasz szczegóły, patrzysz na ludzi, mijasz biegaczy, starsze panie z pieskami, ogłoszenia o wyprzedaży garażowej. Waszyngton ma przy tym tak regularną siatkę ulic, że na pewno się nie zgubisz – ulice oznaczane są literami i cyframi, czasem między dwie sąsiadujące w alfabecie litery wślizgnie się nazwa jakiegoś stanu albo ciekawego człowieka, ale nie ma tak – czego na przykład doświadczyłam w Azji – że ulica 19 wcale nie mieści się między 17 i 21 , tylko nie wiedzieć czemu ląduje wśród parzystych, za 42….

Ostatnie zdjęcie pokazuje Georgetown, to dość droga, snobistyczna część Waszyngtonu. Mieszkają tu m.in. politycy, wysocy urzędnicy rządowi, lobbyści. Taki amerykański sen o Europie z dobrymi restauracjami, kafeteriami i niską zabudową. Tutaj mieści się także jeden z dwóch najbardziej prestiżowych uniwersytetów w Waszyngton, Georgetown University. Jest zarządzany przez Jezuitów, ale większość studentów stanowią obecnie niekatolicy. Główny gmach powstał w końcu XVIII wieku i robi wrażenie!

Georgetown leży nad Potomakiem. Po drugiej stronie rzeki rozpoczyna się już stan Wirginia. To nadal część metropolii, ale wygląda inaczej niż dzielnica stołeczna, gdzie wysokość zabudowy nie może przekraczać granicy wyznaczonej budynkami rządkowymi, więc nie ma prawdziwych wieżowców.

„Burzą i wszystko budują od nowa”, uprzedziła mnie przyjaciółka. Faktycznie, bloku, w którym mieszkałam jako gość 12 lat wcześniej, już dawno nie ma. Trudno nawet znaleźć dokładnie to miejsce, bo wszystko tak bardzo się zmieniło, a numeru ulicy nie pamiętam…

A w centrum architektura wygląda tak.

A to już ten drugi ważny uniwersytet, oczywiście imienia Waszyngtona.

GWU nie ma – w przeciwieństwie do Georgetown University – zwartego kampusu, wydziały i instytuty mieszczą się w kilku punktach, ale zawsze w dobrej lokalizacji. To na przykład wydział medyczny.

To wszystko nie zmienia mojej opinii, że Waszyngton ma w sobie coś prowincjalnego. Poznajecie, co to?

Yes, yes, yes! Ogródki działkowe. I jeszcze jeden obrazek ze stolicy mocarstwa.

Wiem, że słabo widać, ale bliżej nie dało się podejść. I tak uważam za dużą przesadę spotkanie z jeleniem w środku miasta, tak, tak – w środku, oto zdjęcie w drugą stronę.

W Warszawie mamy plagę dzików, w Waszyngtonie mieszkańcy skarżą się na jelenie, które niszczą parki i ogrody.
Na szczęście ten skwer jest poza ich zasięgiem.

I jak wąż, co zjada własny ogon, znów znaleźliśmy się na Pennsylvania Avenue.


Booking.com