Czasem aż trudno mi uwierzyć, że w tak niewielkim powierzchniowo kraju jak Gruzja, znajduje się takie bogactwo krajobrazowo-przyrodnicze. Dwie podróże do Gruzji temu dowiedziałam się od pewnej Polki o magicznym miejscu na południowo-wschodnim krańcu kraju: Parku Narodowym Waszlowani. Opowiadała o nim z takim zachwytem w głosie, że od razu wiedziałam, że to, kiedy się tam znajdę, jest tylko kwestią czasu. Czas ten nadszedł dwa lata później, w lipcu tego roku.
Naczytaliśmy się przed wyjazdem o tym miejscu, aby dobrze zaplanować podróż. W parku żyją dzikie zwierzęta, m.in. węże, dlatego nocleg pod namiotem jest dozwolony tylko w kilku wyznaczonych do tego miejscach i raczej niezalecany. W Internecie odnalazłam wpis z bloga jednej pary, która przemierzyła Waszlowani na rowerach. Po dotarciu na miejsce uznaliśmy ich sposób przemieszczania się za nie lada wyczyn: odległości w parku narodowym są ogromne, a ukształtowanie terenu prawie górzyste.
Jako że wybieraliśmy się tam w najgorętszym momencie roku, nie braliśmy pod uwagę innego sposobu przemieszczania się po tym półpustynnym terenie niż samochód. W Tbilisi wypożyczyliśmy zarezerwowane wcześniej Mitsubischi Pajero IO, mile zaskoczeni przy odbiorze, że auto, choć japońskie, ma kierownicę po lewej stronie. Miłe zaskoczenie ulotniło się, gdy Piotr po raz pierwszy próbował wrzucić kierunkowskaz, a zamiast tego uruchomił wycieraczki.
Aby zwiedzić Park Narodowy Waszlowani, należy udać się do Visitors Center w miejscowości Dedoplitskaro i uiścić tam opłatę za wstęp i noclegi. Poza namiotami dostępne są też bardzo komfortowe (choć, niestety, kiepsko utrzymane) domki, a także pokoje w chacie leśnika. Przed wjazdem na teren parku należy też w tym samym miasteczku zgłosić się na posterunek policji, która wydaje pozwolenie na przebywanie w tym miejscu, wymagane przez straż graniczną w kilku zlokalizowanych na terenie parku posterunkach. Wymóg ten uzasadnia przygraniczne położenie parku i niezwykła łatwość przekroczenia zielonej granicy z Azerbejdżanem.
Na mapce, którą otrzymaliśmy w Visitor Center, pani narysowała nam długopisem trasę, którą polecała przemierzyć park, co dość dobrze opisuje dokładność tejże mapy. Na szczęście mieliśmy w telefonach całkiem nieźle odzwierciedlające rzeczywistość mapy Maps.me, dzięki którym udało nam się dotrzeć we wszystkie miejsca, które planowaliśmy odwiedzić.
Czytałam wcześniej o Waszlowani, widziałam kilka zdjęć w Internecie, ale to, co ujrzałam na własne oczy wielokrotnie przerosło moje oczekiwania: rozciągnięty po horyzont lekko pofałdowany step, gdzie indziej niesamowicie porzeźbione w luźnej skale kaniony, a jeszcze dalej bajeczne formy terenu przypominające skały Kapadocji. Miejscami droga wiodła wyschniętym korytem rzeki, a czasem trzeba było wspinać się autem pod bardzo strome podjazdy. Zdecydowanie przejazd przez park wymaga auta 4×4.
Park może pochwalić się występującą tu niesamowitą fauną – hienami, sępami, a także jadowitymi wężami. Z tej listy udało nam się zobaczyć jedynie te ostanie. Pierwszą noc na terenie parku spędziliśmy u leśnika, który już po zmroku zawołał nas przed dom i pokazał bawiącego się jakimś żyjątkiem kota. Usłyszeliśmy wtedy pierwsze i ostatnie słowo, jakie leśnik wypowiedział po angielsku: „snake”. Okazało się, że kot trzymany jest tam głównie w tym celu. Po chwili zabawy leśnik pomógł kotu ubić gada, który za chwilę został przez kota pożarty. Wąż był mały, ale – według informacji leśnika – jadowity. Jego ukąszenie mogłoby zabić kota, a człowiekowi zafundować potężną opuchliznę i wizytę w szpitalu. Od tego momentu nie wychodziliśmy z auta bez dużego kija, którego uderzeniami w podłoże mielimy nadzieję odstraszać jadowitą zwierzynę.
Drugą noc spędziliśmy w malowniczym miejscu zwanym Mijnis Kure tuż nad brzegiem rzeki Alazani, za którą był już Azerbejdżan. Kawałek na północ od Mijnis Kure napotkaliśmy drugi już posterunek graniczny, w którym pełniący służbę żołnierz, gdy tylko usłyszał, że jesteśmy z Polski, pobiegł do swojej budki, by przynieść nam batoniki. „Nie mamy nic lepszego” – powiedział przepraszającym tonem – „Uwielbiamy tu Polaków!” Ogromnie wzruszył nas ten gest. Panowie dodatkowo zaprowadzili nas na wzgórze nieopodal stróżówki, na które pewnie nie przyszłoby nam do głowy się udać, choć było to zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej. Okazało się, że rozciągał się stamtąd jeden z najpiękniejszych widoków całej naszej wyprawy.