Lizbona nie jest miastem spektakularnym. Wiedziałam to już w momencie planowania wyjazdu. Zabytki, poza Klasztorem Hieronimitów w Belem opisywane jako interesujące, ale nie jakieś szczególne fajerwerki. A mimo to, a może właśnie dlatego bardzo mnie ciągnęła. W końcu po kilku podejściach (a to termin nie ten, a to coś wyskoczyło, a to inne wydatki) bilety zostały kupione. Wiosna w Lizbonie miała być piękna, z błękitnym niebem i możliwością wygrzania się po zimie. Cóż… ten rok był w Portugalii wyjątkowy. Jakoś to słońce nie mogło zagościć tam na dłużej.
Miasto przywitało nas ulewnym deszczem. Po małych perturbacjach związanych z poszukiwaniem dojazdu pod wynajęte mieszkanie mogliśmy ruszyć „w miasto”. Nocleg okazał się świetnym punktem wypadowym, 5 minut od Placu Rossio, niemal w samym centrum. Po drugiej stronie wznosiło się wzgórze Alfama. To ono w niedzielny poranek stało się naszym pierwszym celem.
Pierwotny plan przewidywał wjazd na górę zabytkowym tramwajem. Jednak, gdy dotarłyśmy na przystanek i zobaczyły kolejkę, a następnie przeliczyłyśmy ile osób mieści się w jednym pojeździe, uznałyśmy, że jednak wolimy pójść piechotą. Tracenie połowy dnia na czekanie na tramwaj zdecydowanie nam nie odpowiadało.
Wąska uliczka niemal od razu zaczęła piąć się stromo w górę. Za pierwszy cel obrałyśmy klasztor świętego Wincentego. Ale najpierw oczarowały mnie uliczki. Kręte, połączone schodkami, z fasadami kamienic wyłożonych azulejos. Było tak, jakby mieszkańcy w ogóle nie dostrzegali tego, że ich dzielnica odwiedzana jest przez turystów. Nic na pokaz. Zwyczajne życie starej dzielnicy. Gdzieniegdzie między domami otwierał się widok na niżej położone części miasta, nad którymi kłębiły się deszczowe chmury.
Klasztor okazał się wielki. Jakby niepasujący do spokojnej dzielnicy. Barokowa fasada, kopuła, dużo zdobień. Choć piękny, wydawał się tu nieco nie na miejscu. Po zwiedzaniu ruszyłyśmy dalej w uliczki. Wyszłyśmy na szerszą, główną ulicę Alfamy, po której co jakiś czas przejeżdżały zabytkowe tramwaje nabite turystami. Chyba jednak wybrałyśmy lepszą opcję zwiedzania. Zaczęły się także pojawiać słynne lizbońskie punkty widokowe. W dole pokryte dachówką dachy, sponad których strzelały w niebo wieże i kopuły kościołów. Dalej widoczny był port i nabrzeże. Cumowały przy nim dwa olbrzymie wycieczkowce.
Na niebie deszcze bił się o lepsze ze słońcem, kwitły ozdobne krzewy. Wiosna, nieco zimna, ale jednak wiosna. Wchodząc co chwilę w boczne uliczki dotarłyśmy do katedry Se. Kamienna, romańsko- gotycka budowla jest jedną z niewielu, które przetrwały ogromne trzęsienie ziemi z XVIII wieku. A zaraz obok barokowy kościół- sanktuarium świętego Antoniego z Padwy, który tak naprawdę urodził się w Lizbonie. W podziemiach można zobaczyć miejsce, w którym przyszedł na świat.
Na dół, na wybrzeże schodziłyśmy znowu wąskimi zaułkami. W części okien suszyło się pranie, pod ścianami siedzieli rozmawiający mieszkańcy, gdzieniegdzie przebiegł kot. Tak zwyczajnie, bez spiny i jakby zupełnie poza całkiem sporym tłumem turystów przewalających się przez sąsiednie ulice. I taka właśnie Alfama zostanie mi w pamięci. Mam tylko nadzieję, że gdy wrócę do Lizbony, zastanę ją niezmienioną.