Jakoś się tak składało, że pomimo niewielkiego oddalenia ciężko mi się było wybrać w góry na Słowacji. A bo to się „jeszcze zdąży”, „lepiej wybrać się gdzieś dalej jak jest czas”. Ogólnie mówiąc, zawsze było coś innego do zobaczenia. Ale latem 2014 wreszcie wybrać się udało. Kilkudniowy wypad, bo dłuższy urlop zaplanowany został na jesień, akurat w sam raz by odwiedzić jakieś góry za miedzą. Wybór padł na Niżna Tatry, z krótkim wstępem w Słowackim Raju. Plan mieliśmy ambitny, przejść najpierw z północy na południe przez Raj, a potem całą grań Niżnych Tatr. I jak to z planami bywa, już na wstępie czekała je ostra modyfikacja.
Najlepszym punktem wypadowym na dojechanie w rejon Słowackiego Raju czy Niżnych Tatr jest Poprad. W sezonie kursuje tu dwa razy dziennie autobus z Zakopanego. Nim właśnie z rana dostaliśmy się na Słowację. Szybka przesiadka i około 9:30 zameldowaliśmy się w Podlesoku u bram Słowackiego Raju. Ciężkie ołowiane chmury sprawiły jednak, że zatrzymaliśmy się tu na 10 minut namysłu (i sprawdzenia prognozy). Namysł zaowocował pierwszą zmianą planów. Zostajemy na kempingu i na lekko idziemy poznawać Słowacki Raj. A potem się zobaczy. Pomysł okazał się być zbawienny, co stwierdziliśmy już na drugiej drabinie w wąwozie Sucha Bela. Wchodzenie tu z ciężkim plecakiem na pewno nie byłoby rozsądne. Sam Słowacki Raj to przepiękny obszar krasowy z głębokimi wąwozami (roklinami) przecinającymi zbocza płaskowyżu. Na jego szczycie znajduje się Klastorisko, miejsce z ruinami klasztoru kartuzów. Pierwsze krople deszczu dosięgnęły nas, gdy schodziliśmy przełomem Hornadu do Podlesoka. Nie powiem, żeby wilgotne „stupaczki” czyli zawieszone na skalnym, urwistym brzegu rzeki kładki były najbardziej stabilnymi miejscami, po jakich kiedykolwiek chodziłam.
A potem było już tylko gorzej. Deszcz zmienił się w ulewę i padał nieprzerwanie całą noc. Ranek wcale nie okazał się lepszy więc entuzjazm do natychmiastowego wyjścia w góry jakoś się ulotnił. Po śniadaniu jednak decyzję trzeba było podjąć. Po sprawdzeniu prognozy pogody okazało się, że ani w Słowackim Raju, ani w Paśmie Kralovej Holi w Niżnych Tatrach na pogodę nie ma co liczyć przez najbliższe 2 dni. Za to już w okolicach Chopoka miało być lepiej. Uczepiliśmy się tej nadziei i jedynym sobotnim autobusem wyjechaliśmy z Podlesoka.
Do Demianowskiej Doliny dotarliśmy wczesnym popołudniem. Rzeczywiście – nie padało! Co więcej pojawiały się jakieś skrawki niebieskiego nieba. Bez zwłoki wyszliśmy więc na szlak. Dojście na Chopok do trudnych nie należy. Z drugiej strony nie jest też specjalnie atrakcyjne. Zbocza góry są w rejonie Demianowskiej Doliny solidnie zniszczone przez rozwijający się tu wciąż duży ośrodek narciarski. Na szczyt wyjechać można kolejką gondolową. Drugi wyciąg działa też po drugiej stronie grzbietu. W naszym pierwotnym planie na Chopoku spać nie mieliśmy. Teraz byliśmy do tego zmuszeniu. Ceny w schronisku lekko zwaliły nas z nóg (18 EUR za miejsce), ale cóż… trzeba się było jakoś dosuszyć. Poza tym w Niżnych Tatrach rozbijać się praktycznie nie można. Działa za to kilka „szałasów” czy inaczej „utulni”, gdzie nocleg jest darmowy lub znacznie tańszy niż w schroniskach. My jednak no Chopok byliśmy skazani. Tymczasem pogoda nad zachodnią częścią Niżnych Tatr zrobiła się naprawdę piękna. Po obejrzeniu bajecznego zachodu słońca poszliśmy spać.
Poranek przywitał nas bezchmurnym niebem i stadami kozic podchodzącymi pod samo schronisko. Po śniadaniu zostawiliśmy część rzeczy w schronisku i wróciliśmy się nieco na wschód na najwyższy szczyt Niżnych Tatr – Dumbier (2043 m n.p.m.). Prowadzący na niego, główny szlak biegnący granią Niżnych Tatr jest bardzo łatwy. Miejscami jest to szeroka, wyłożona kamieniami droga. Jako, że ruszyliśmy wcześnie mogliśmy rozkoszować się samotnym przebywaniem w górach. Na północy otwierały się ładne widoki na Tatry. A przed nami nad Kralovą Holą wciąż kłębiły się chmury. Całości sielankowej atmosfery dopełniały pojawiające się niemal cały czas kozice. Na Chopok wróciliśmy koło południa, akurat by zjeść obiad i ruszyć dalej. Chcieliśmy dojść do utulni pod Durkovą. Niżne Tatry pokazały nam tego dnia cały swój urok. Ścieliły się trawiaste zbocza, z wystającymi skalnymi grzebieniami. Wśród nich pasły się stada kozic, które zupełnie nie bały się ludzi (naliczyliśmy ich tego dnia około 70). Pod Durkovą dotarliśmy na wieczór. Utulnia okazała się miłym turystycznym schronem, z dobrą atmosferą i możliwością samodzielnego ugotowania sobie posiłku oraz z własnym źródełkiem. Po ciężkim dniu zasypiało się bardzo szybko, choć znów przy padającym deszczu.
Tym razem jednak ranek wstał dość pogodny. Ze wszystkich okolicznych wzgórz wzbijały się mgły. Wyszliśmy na grzbiet i zamarliśmy z wrażenia. Taaaaka widoczność. Jak na dłoni mieliśmy nie tylko Fatrę czy Tatry, ale też Beskid Żywiecki i Śląski. Patrząc w drugą stronę z niedowierzaniem odkryliśmy, że …to już Węgry i niewysokie góry w północnej części tego kraju. Z kontemplacji krajobrazów, a kolegę z szału fotograficznego wyrwał odgłos niezbyt pożądany, kiedy człowiek znajduje się na górskim grzbiecie, w oddaleniu od jakiegokolwiek schronienia. Burza. Okazała się motywem przewodnim tego dnia. Ścigała nas przez całą drogę, sprawiała, że przejście przez obły, odsłonięty grzbiet Chochuli okazało się przedsięwzięciem przyprawiającym niemal o zawał. W końcu uciekając z otwartych przestrzeni zeszliśmy do Korytnic Kupeli, dawnego uzdrowiska, które dziś przedstawia sobą niestety obraz nędzy i rozpaczy. Wśród zniszczonych budynków uzdrowiskowych z początku XX wieku sika w niebo „gejzer”, który tak naprawdę jest ujęciem wody mineralnej, której nikt nie wykorzystuje. W ten sposób znaleźliśmy się na pograniczu Niżnych Tatr i Wielkiej Fatry.
Kolejny dzień pobytu postanowiliśmy wykorzystać właśnie na krótką wycieczkę w Fatrę. I już byliśmy na grzebiecie, już zrobiliśmy 800 metrów podejścia, już zobaczyliśmy przed sobą Kriżną i wspaniałą, grzbietową trasę wśród łąk, kiedy nagle potężny grzmot zatrzymał nas w miejscu. Do wsi dobiegaliśmy z pierwszymi kroplami deszczu. Pozostało pojechać do Bańskiej Bystrzycy i trochę pozwiedzać w przerwach między kolejnymi burzami.
I już trzeba było wracać do Polski. Przeszliśmy jeszcze przez niewielki grzbiet z Liptowskiej Osady przez wpisaną na Listę UNESCO wieś Vlkolinec do Ruzemboroka. Wioska okazała się bardzo malownicza, ale trochę jak dla mnie zbyt zrobiona pod turystów. A potem już pociąg do Popradu i powrót do Zakopanego. I tak zakończył się kilkudniowy wypad, którego motywem przewodnim okazał się deszcz i burza oraz sposoby ich unikania. Co nie zmienia faktu, że Niżne Tatry, szczególnie ze względów widokowych zapisały się w mojej pamięci bardzo dobrze.