Szara zima, śniegu jak na lekarstwo, wiatr i plucha. Niezbyt zachęcający był ten styczeń. To właśnie z tej szarzyzny narodził się pomysł szybkiego weekendowego wypadu „gdzieś, gdzie będzie ciepło, słonecznie i optymistycznie”. Padło na Sycylię. Warunki ciepła spełniała, do tego bilety były w aż zanadto zachęcającej cenie. I tak ostatni, nieco przedłużony weekend stycznia spędziłam na Sycylii, a konkretnie w Katanii i jej okolicach.
Katania jest dobrym miejscem jako baza wypadowa, ale sama w sobie do najatrakcyjniejszych miejsc nie należy. Dla nas miała niewątpliwe zalety. Tanie noclegi, spory wybór restauracji, trochę malowniczych zaułków, rozstawione dekorację na zbliżającą się fiestę z okazji dnia św. Agaty i dobre skomunikowanie z okolicznymi miejscowościami, w tym także autobus jeżdżący na zbocza Etny. Na początek jednak wybraliśmy się do Taorminy.
Sobota powitała nas widokiem z okna na zachmurzony wierzchołek Etny i wiatrem. Wulkan mieliśmy w planie na niedzielę więc pierwotny plan „sobota w Taorminie” wszedł w fazę realizacji. Najpierw wędrówka na dworzec przez Katanię. Ponad 2 km… Niestety układ miasta jest taki, że do dworców, zarówno kolejowego, jak i wszystkich 3 autobusowych jest z centrum daleko. Ale lepiej mieszkać w zabytkowej części, niż przy dworcu. Drugim problemem są aż 3 dworca autobusowe, należące do różnych przewoźników. Warto więc wcześniej sprawdzić kto obsługuje daną linię i skąd odjeżdża. W naszym przypadku był to przewoźnik Interbus/Etna Transporti.
Podróż do Taorminy trwa nieco ponad godzinę i jest bardzo malownicza. Najpierw jedzie się autostradą u podnóży Etny. Wulkan na kilka chwil odsłonił wierzchołek. Wokół rosną sady cytrusowe, pistacjowe, ale też agawy, opuncje i roślinność kojarzona z półpustyniami. Końcówka podróży to zjazd nad morze i wyjazd serpentynami do położonej około 150 m wyżej Taorminy. Na miejscu byliśmy około 10:30.
Miasteczko położone jest na zboczu opadającego do morza zbocza. Domy wyglądają jak przyklejone do niego i aż trudno uwierzyć, że gdzieś między nimi mieszczą się jeszcze ulice. Spacer rozpoczęliśmy od ruin Teatru Greckiego, najważniejszego zabytku miasteczka, a także jednego z najbardziej malowniczych miejsc tej części Sycylii. Wstęp jest płatny, ale uznaliśmy, że warto. Teatr znajduje się na szczycie wzniesienia i skierowany jest w stronę morza i wznoszącej się nad nim Etny. Niestety, szczyt wulkanu znajdował się wciąż w chmurach, ale morze miało piękny, ciemnoniebieski odcień. Ludzi nie było prawie w cale, ale według wszelkich opisów w sezonie panuje to ogromny tłok. Kiedy zwiedzaliśmy teatr, nasz wzrok co chwilę przykuwało położone wyżej, na kolejnym szczycie maleńkie miasteczko. Castelmola. Wyglądało tak, że wiedzieliśmy, że musimy tam pójść.
Po wyjściu z teatru przeszliśmy jeszcze malowniczymi ogrodami miejskimi i skierowaliśmy się w stronę głównego placu Taorminy. Stąd także można było oglądać piękna widoki na wybrzeże. Znaleźliśmy uliczkę prowadzącą w górę i ruszyliśmy w stronę stojącego wyżej na skałach kościoła i zamku. Stamtąd można było dojść drogą do Castelmola. Z Taorminy jeżdżą tam też autobusy, ale akurat na jeden się spóźniliśmy, a na kolejny trzeba by za długo czekać. Zresztą spacer zapowiadał się całkiem miło. Na zboczu kwitły kwiaty, wcześniej w mieście mijaliśmy oplecione kwitnącymi pnączami domy. Wiosna.
Do kościoła na skale wchodziliśmy około 20 min. Było ciepło, wręcz gorąco momentami. Cóż za miła odmiana. Wnętrze zaskoczyło bo okazało się częściowo wykute w skale, ale spędziliśmy tu zaledwie chwilę. Przed nami była droga do Castelomola. Dodatkowo w jednej chwili zmieniła się pogoda. Porywisty wiatr, ciemne chmury, przenikliwy ziąb. Wydawało się, momentami, że zwali z nóg. W końcu doszliśmy do niewielkiego placyku otoczonego kamieniczkami. Widok stąd, podobnie jak z całej trasy był wspaniały. W dole Taormina, jeszcze niżej morze i wybrzeże z niewielkimi cypelkami i wysepkami, w tym skalistą Isola Bella. Ale chcieliśmy się wdrapać jeszcze wyżej, do ruin zamku. Tym razem poszło szybciej i po 10 minutach mogliśmy zrobić przerwę na posiłek siedząc na zamkowym murze. I patrząc na Etnę, która akurat teraz odsłoniła swój wierzchołek. Wiało niemiłosiernie i cieszyliśmy się, że nie jesteśmy teraz wyżej.
Po posiłku zagłębiliśmy się w uliczki Castelmola. Było cicho, spokojnie, ludzi niemal wcale. Łaziliśmy trochę bez celu, zaglądając w zaułki. Miasteczko nie jest jakieś specjalnie zabytkowe, ale nadrabia atmosferą i widokami na wybrzeże. A tam w dole kusiła cały czas Isola Bella. Więc teraz… prawie 500 m w dół, nad morze. Pierwsza część zejścia była nad wyraz widokowa. Znów wyszło słońce, chmury się rozeszły i nawet nieco przestało wiać. Z jednej strony Etna, w dole morze i Taormina, a całe zbocze porośnięte opuncjami. Wyglądało to obłędnie. Wąska ścieżka wśród kujących zarośli wiła się w dół zbocza. Mniej więcej w połowie, przyklejony do ściany wyrosła z niej maleńka kaplica. Piękna półgodzinna wędrówka zakończyła się w Taorminie. Wstąpiliśmy do sklepu po mandarynki i wodę i ruszyliśmy w dół, nad morze.
Tym razem zejście to były schody, schody, schody. Na dole okazało się, że słońce znów schowało się za chmury i wysepka wygląda mniej malowniczo niż z góry. Ale zanurzyliśmy dłonie w morzu, przeszliśmy się po plaży i nawet weszliśmy wąskim przesmykiem na wysepkę. Podczas przypływu jest on zalewany wodą, ale w ciągu dnia można tam dojść suchą stopą. Weszliśmy na wyspę, ale pojawił się kasjer i okazało się, że wstęp kosztuje i to całkiem sporo bo 10 euro. Więc zrezygnowaliśmy i zamiast tego posiedzieliśmy trochę na plaży. A potem trzeba było wspiąć się po schodach z powrotem do Taorminy by zdążyć na powrotny autobus do Katanii. Normalnie między Taorminą, a wybrzeżem kursuje kolejka linowa, ale zimowa pora i do tego obostrzenia covidowe sprawiły, że była zamknięta. Spacerek po schodach ponad 100 m w dół i w górę czuliśmy jeszcze następnego dnia, ale było warto.