Wydawać by się mogło, że zima to nie najlepsza pora na odwiedziny Belgii. Prawdę mówiąc, analiza klimatogramów tego kraju doprowadzić nas może do wniosku, że właściwie nigdy nie ma tu dobrej pogody na zwiedzanie. Statystycznie najmniej pada w sierpniu, ale wybierając się do Belgii tak naprawdę zawsze należy być przygotowanym na nieustanny deszcz.
Oczywiście statystyka statystyką, a życie czasem sprawia miłe niespodzianki – jak choćby trzy tygodnie pięknej słonecznej pogody na początku roku 2017. Dla mnie – Polki przyzwyczajonej do ujemnych temperatur w styczniu – bezchmurne niebo i 5 stopni na plusie to doskonałe warunki na długie spacery po Antwerpii, która w słońcu ukazuje swe niebywałe piękno.
Antwerpia nie cieszy się taką popularnością wśród zwiedzających jak Brugia, Gandawa czy Bruksela. Choć jej architektura nie robi może tak wielkiego wrażenia jak w dwóch pierwszych miastach, to jednak w porównaniu z nowoczesną Brukselą nie ma się czego powstydzić. Dodatkowym plusem Antwerpii jest bardziej kameralny charakter miasta – jest tu zdecydowanie spokojniej, mniej tłoczno i ceny w porównaniu z brukselskimi są sporo niższe.
Zwiedzanie zaczyna się już od wyjścia z pociągu – antwerpski dworzec kolejowy uważany jest za najpiękniejszy na świecie. Monumentalna budowla rzeczywiście robi ogromne wrażenie: nowoczesne wnętrze doskonale wkomponowane zostało w starą formę, a hala główna przywołuje skojarzenia z kościołami bazylikowymi. Warunki akustyczne również przypominają te w bazylikach, co bardzo często wykorzystują muzycy. Przy odrobinie szczęścia możemy trafić na występ lokalnego chóru lub zespołu kameralnego. Po wyjściu z budynku okazuje się, że jego bryła z zewnątrz jest równie, a może nawet bardziej efektowna niż wnętrze.
Naprzeciwko wejścia głównego dworca, przy północnej pierzei placu Królowej Astrid (Koningin Astridplein) widać charakterystyczną, niezwykle barwną bramę dzielnicy chińskiej. My natomiast kierujemy się na zachód, by po kilkudziesięciu metrach wkroczyć na deptak Meir – główną aleję handlową Antwerpii, przy której znajduje się pewne wyjątkowe centrum handlowe – Stadsfeestzaal. Mieści się ono w imponujących wnętrzach ogromnego neoklasycznego pałacu z początku XX w. Kilka lat temu budowlę zrewitalizowano i od 2007 roku pełni ono swą obecną funkcję.
Docieramy na Groenplats, z którego podziwiać można symbol miasta i najważniejszy jego zabytek – gotycką Katedrę Najświętszej Marii Panny. Jej budowa, rozpoczęta w XIV w., trwała prawie dwa stulecia i tyle samo czasu pochłonęło jej restaurowanie, począwszy od XIX w. Zwiedzanie wnętrz tego wyjątkowego kościoła kosztuje 6 euro, jeśli zaś pragniemy bardziej duchowych doznań, możemy wziąć udział w mszy świętej z chórem i organami.
Z katedry już tylko rzut beretem do głównego rynku miejskiego – Grote Markt – z pięknym renesansowym ratuszem, który do dziś pełni funkcję administracyjną. To też doskonałe miejsce, by nieco odsapnąć i skosztować narodowej potrawy Belgii – słynnych belgijskich frytek. Znajdująca się nieopodal rynku smażalnia – Frituur n°1 – chwali się najlepszymi frytkami w Antwerpii.
Ruszamy dalej na północ wzdłuż rzeki Skaldy, mijając po drodze najstarszy budynek w Antwerpii – trzynastowieczny zamek Steen – i udajemy się do portu, w którym znajduje się jedna z najciekawszych atrakcji miasta – czerwony wieżowiec MAS (Museum aan de Stroom). Jego wnętrza kryją zmieniane sezonowo wystawy tematyczne z całego świata, jednak głównym powodem wizyty w tym miejscu większości zwiedzających jest możliwość obejrzenia wspaniałej panoramy miasta z dachu budynku. Na samą górę wiodą ruchome schody, a przeszklone ściany poszczególnych pięter pozwalają oglądać miasto z coraz wyższych poziomów. W przypadku niekorzystnych warunków atmosferycznych można wygodnie rozsiąść się na jednym z pięter i oglądać miasto zza szyby.
Idealnym zakończeniem dnia w Antwerpii jest kufel (albo dwa) zimnego piwa. Muszę przyznać, że odkąd spróbowałam piw belgijskich, do polskiego już mnie nikt nie namówi. W centrum miasta przy wąskich uliczkach mnóstwo jest lokali specjalizujących się w serwowaniu tutejszych piw. W jednym z takich miejsc na samym początku mojego pobytu w Belgii poprosiłam kelnera o Grimbergena lub Leffe – jedyne znane mi wówczas marki – co kelner odebrał niemal jak obrazę: „Mamy tu ponad dwa tysiące gatunków najlepszych belgijskich piw, a ty pytasz o najbardziej pospolite marki z supermarketów?!” Zreflektowałam się i powiedziałam, że wobec tego zdaję się na niego. Otrzymałam mocne piwo typu tripel (trójniak), jedno z warzonych przez mnichów (trapist). Smakowało świetnie, zwłaszcza po całodziennym spacerach.