Moja wizyta w Londynie po ponad 10 latach była dziwna. Londyn to miasto, które człowiek ma „opatrzone”. Pojawia się tyle razy w telewizji, internecie, że właściwie jedzie się tam jak do czegoś dobrze znanego. Do tego spędziłam tu wcześniej około miesiąca w szkole językowej, co sprawiło, że dość dobrze poznałam centrum i inne ważniejsze miejsca.
Kiedy byłam tu poprzednio centrum miasta zabudowane było stosunkowo niskimi i dość starymi budynkami. Jedyną „wyspą” wieżowców było City, które wydawało mi się wtedy ogromne. Teraz gdy wyszłam z metra oniemiałam. Tamtego Londynu już nie ma. Teraz zewsząd piętrzą się wysokościowce o różnych dziwnych czasami kształtach, nad którymi góruje potężna, ostrosłupowa wieża biurowca-apartamentowca The Shard. Widać go z większości miejsc w centrum.
Pierwszy szok był spory, ale jakoś trzeba się było przestawić i zacząć przypominać sobie dawno niewidziane miejsca. Po załatwieniu spraw służbowych, tak jak sobie zaplanowałam pozostała mi sobota na zwiedzanie. Choć może to za dużo powiedziane. Nie chciałam chodzić po muzeach, ani za bardzo się wysilać. Wybrałam raczej spacery po miejscach, które już wcześniej zdarzyło mi się zobaczyć.
Pogoda, o dziwo, dopisała. Wrześniowa sobota była ciepła i słoneczna. Wysiadłam z metra w okolicach twierdzy Tower i postanowiłam przejść trasę wzdłuż brzegu Tamizy do Budynków Parlamentu w Westminsterze. Przy Tower jak zwykle był spory tłum, który przelewał się także przez słynny Tower Bridge. Ale wczesnym popołudniem nie było jeszcze aż tak bardzo źle. O dziwo większości nie stanowili turyści, tylko sami Anglicy, którzy tłumnie wylegli na bulwary korzystając ze słonecznej pogody i wolnego dnia.
Nie spieszyłam się, szłam powoli w stronę Westminsteru. Ponad starą zabudową cały czas przesuwały mi się przed oczyma potężne biurowce. Zabytkowe centrum trochę przy nich zginęło i zmalało. Duży ruch panował też na rzece. Między barkami i statkami wycieczkowymi przepływały łodzie wiosłowe, a nawet kajaki. Trafił się nawet zorganizowany spływ kajakowy. W samym centrum miasta- jak się dłużej zastanowić to fajna forma zwiedzania.
Co jakiś czas odchodziłam w boczne uliczki prowadzące od nabrzeża w głąb zabudowy. Było tu spokojnie, cicho, a dodatkowo można było złapać trochę atmosfery tego Londynu, który pamiętam sprzed kilku lat. Weszłam też oczywiście na Kładkę Milenijną, z której ładnie wygląda kopuła Katedry św. Pawła. Ludzi było tu mnóstwo, wielonarodowy tłum przelewał się przez przejścia.
I tak doszłam w okolice Galerii Tate. Otrzymała ona niedawno nowe skrzydło ze znajdującym się na dziesiątym piętrze tarasem widokowym. Podobnie jak wiele innych państwowych muzeów w Londynie, wejście do Tate jest bezpłatne. Stwierdziłam więc, że warto spojrzeć na Tamizę z góry. Trzeba przyznać, że widok jest całkiem fajny, choć na pewno nie dorównuje temu z London Eye. Można za to zobaczyć z góry całe centrum od Tower po Katedrę św. Pawła.
Po zejściu z tarasu widokowego ruszyłam dalej w stronę Westminsteru. Niestety, okazało się, ze część budynków, w tym słynny Big Ben są w remoncie, obstawione ze wszystkich stron rusztowaniami. Pozostawiono jedynie tarczę zegara. Po drugiej stronie rzeki, w okolicach London Eye odbywał się piknik. Na trawnikach mnóstwo bawiących się ludzi, niewielka scena, na której grał jakiś popowy zespół, stoiska z jedzeniem i biegające między tym wszystkim dzieci. Niby spory tłok, w centrum miasta, ale było w tym coś z wiejskiej czy małomiasteczkowej zabawy. Nie było zadęcia i fanfar pomimo tak reprezentacyjnego miejsca. Fajnie było się tu poszwendać.
Na koniec zrobiłam sobie jeszcze odpoczynek od Tamizy i powędrowałam w stronę Buckingham Palace by następnie przez Hyde Park wrócić do stacji metra. Słońce się już chyliło, w parku po alejkach i trawnikach biegały wiewiórki, a między nimi dzieci z piłkami i freesbee. Było spokojnie, cicho. I zupełnie nie londyńsko. Ogólnie cały dzień mogę zaliczyć do bardzo udanych, choć pierwsze wrażenie miałam złe. Czasem spacer jest znacznie lepszy niż „zaliczanie” po kolei rożnych punktów „must see”.