Skopje – od miłości do…

Zakochałam się w Skopje w 2010 roku. Wpadłam po uszy. Nie miałam wtedy jeszcze za sobą wizyt w żadnym państwie prawdziwi arabskim i tamtejsza czarszija była dla mnie namiastką wielkiego, bliskowschodniego targu. Poza tym uwielbiam miasta, w których panuje pozorny rozgardiasz skrywający bardzo jasną (dla mieszkańców) sieć powiązań i zależności. A takie było właśnie Skopje. Gwarne, kolorowe, z wypełniającymi ulice o określonych godzinach śpiewami muezinów. Swój urok miała twierdza Kale z lekko sypiącymi się murami. Pamiętam, że parkowaliśmy wtedy gdzieś w okolicach Placu Makedonia i przez zupełnie współczesną dzielnicę z biurami i sklepami przechodziliśmy na Stary Most i dalej na Czarsziję.

Tamten pobyt był krótki. W zasadzie tylko w drodze w kierunku Grecji. Ale obraz miasta, jaki mi pozostał sprawiał, że chciałam wrócić. Drugi raz był rok później. Już w tym momencie poczułam, że coś jest nie tak. Ale nie umiałam tego określić. Było inaczej. Czarszija się jakby skurczyła. Nadal nie miałam porównania z takimi targami w innych miejscach, więc to nie kwestia skali. Po prostu było jej mniej. A ponad niskimi domkami sterczały w górę dźwigi budowlane. Ale w samym sercu miasta wciąż można było poczuć ten charakterystyczny klimat. Łaźnie tureckie, meczety, domy z podwieszanymi, drewnianymi balkonikami. Zagłębiłam się znów w tę atmosferę tłumacząc sobie, że widocznie drugie wrażenie zawsze trochę się różni od pierwszego.

Z tym większą więc ciekawością i radością jechałam do Skopje kilka lat później podczas wyjazdu ze znajomymi na Bałkany. Co więcej opowiadałam im o jego klimacie i pięknie, którego w pierwszej chwili nie widać. I tu nastąpiło moje (i ich także) wielkie rozczarowanie. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy, gdy doszliśmy nad brzeg Wardaru były nowe, stylizowane na greckie budowle. Muzeum, jakieś budynki administracji, hotel. Wszystko ozdobione dość nieudolnie i nowocześnie kolumnami, tympanonami i „antycznymi” rzeźbami. Aż oczy bolały. A dalej było tylko gorzej. „Pomnikoza”. Pomnikowy szał. Aleksander Wielki, symbol państwa i kość niezgody między Macedonią i Grecją w różnych postaciach. Ten na koniu, na placu Makedonia rzeczywiście był symbolem miasta. Ale pozostałe? Skąd ich tyle? Aleksander jako dziecko, a matką, ojcem, jako wojownik, myśliciel… baaa nawet jego matka, Olimpias w ciąży. Do tego Filip II także powielony w kilku miejscach. Pomniki wodzów w stylistyce antycznej. Przez głowę przelatywały mi tylko myśli : gdzie ja jestem?

Ale zaraz, przecież dwa kroki stąd jest czarszija. Tam znajdę moje Skopje… Niestety. Czarsziji nie było. Część domków zburzona i wybudowana od nowa, już bez dawnego klimatu. Część zamieniona na butiki. Zniknęły stragany, zniknęły bary z burkami i innymi przysmakami. Nie było panów pijących kawę z rondelków. Nie było gwaru, zapachu przypraw i baraniny. Jedynie głosy muezinów pozostały bez zmian. Ale w tym otoczeniu już nie brzmiały tak, jak kiedyś. Nawet twierdzę wyremontowano w taki sposób, że wyglądała jak budowana z klocków Lego.

Wróciłam do Skopje jeszcze raz. By przekonać się, że już mi to miasto zupełnie zobojętniało. Zabito je pomnikami, antyczną stylistyką i zadęciem. Wstydliwym chowaniem jego duszy pod kamieniami i tynkiem. A kiedyś było tu tak pięknie…


Booking.com