Przełęcz pod Mangartem – między Słowenią a Włochami

Kiedy wieczorem rozbijaliśmy namioty na kempingu w Bovecu w Alpach Julijskich pogoda była piękna. Mieliśmy za sobą ponad 12 godzinną podróż z Polski, a przed sobą urlop w Słowenii. Chcieliśmy szybko pójść w góry, a pierwszym celem miał być Mangart, szczyt o wysokości 2679 m n.p.m. położony na granicy Słowenii i Włoch.

Niestety nasza radość nie trwała długo. Już po kilku godzinach snu obudziły nas grzmoty i ulewa. Lało. Z przerwami, ale intensywnie. I nie chciało przestać. Ranek przywitał nas wiszącymi nisko chmurami i zasnutym całkowicie niebem. Szybkie spojrzenie na prognozy- załamanie miało potrwać 4 dni. Nie była to najfajniejsza wiadomość, z jaką zaczyna się urlop zaplanowany w większości jako pobyt w górach, ale cóż było robić. Zmieniliśmy plany i zdecydowaliśmy się, najpierw pojedziemy nad morze. Ale zanim ruszyliśmy, stwierdziliśmy, że podjedziemy na Przełęcz pod Mangartem i zobaczymy czy nie uda się pójść na jakiś spacer.

Wyjazd zajął nam ponad pół godziny po wąskiej, krętej drodze. W okresie I wojny światowej toczyły się tej okolicy ostre walki. Minęliśmy duży fort, ale uznaliśmy, że na niego przyjdzie czas na powrocie. Teraz chcieliśmy póki nie padało wyjechać na przełęcz. Ponad granicą lasu pokazały się piękne widoki na okoliczne, skaliste szczyty. Nie było najgorzej. Mgła i chmury wydawały się rozchodzić. Ponieważ cała trasa nie była specjalnie długa stwierdziliśmy, że spróbujemy i jakby co, zawrócimy.

Zostawiliśmy auto na parkingu i asfaltową drogą poszliśmy w stronę przełęczy. Grzbiet Alp Julijskich jest tu granicą między Słowenią i Włochami. Po drugiej stronie widzieliśmy jeziorko w dolinie i jakieś schronisko, a także stado owiec, które pięło się w górę po intensywnie zielonej łące. Zapowiadało się, że pogoda wytrzyma, a góry w morzu chmur wyglądały bardzo malowniczo. Na przełęczy musieliśmy podjąć decyzję, jak chcemy wejść na szczyt. Czy trasą prostszą, czy via ferratą wymagającą uprzęży i wpinania się w zabezpieczenia. Podzieliliśmy się na dwie dwójki i poszliśmy w górę tak, jak nam pasowało. Ja wybrałam wersję łatwiejsza, która jednak po pewnym czasie okazała się być niepozbawiona emocjonujących momentów. Widoki były wspaniałe i nic nie zapowiadało niczego złego. Do czasu aż zaczął padać deszcz.

Wapienna, dolomitowa skała, z jakiej zbudowana są Alpy Julijskie zrobiła się od razu bardzo śliska. Nie lubię takich miejsc i boję się chodzenia po śliskiej skale więc zdecydowałam się wracać. Mój towarzysz uznał, że idzie w górę więc rozdzieliliśmy się. Na szlaku było całkiem sporo ludzi więc nikomu nie groziło, że zostanie sam. Początkowo deszcz był dość lekki i niezbyt dokuczliwy, ale nagle błysnęło, zabrzmiał grzmot, a za nim puściła się ulewa. To już nie było wesołe i przyjemne. Złaziłam tak szybko jak było to możliwe. Grzmot był na szczęście pojedynczym wyładowaniem i nie przekształcił się w burzę. Gdyby nie deszcz nie byłoby większego problemu. Z ulgą stanęłam na trawiastym grzbiecie powyżej przełęczy. Teraz już bezpiecznie można było iść w dół. Spod nóg uciekały traszki i salamandry, które wylazły ze swoich schowanek w tę deszczową, wilgotną pogodę. Przypominały małe smoki.

Do samochodu dotarłam przemoczona. Kurtka przeciwdeszczowa niewiele tu pomogła. Deszcz wlewał się wszystkimi możliwymi miejscami. Niedługo później nadeszli panowie. Udało im się wejść na szczyt, ale grzmot skutecznie przyspieszył decyzję o schodzeniu. Wszyscy byliśmy tak mokrzy, że musieliśmy się przebrać do zera. Zresztą nie byliśmy jedynymi. Wszystkie samochody na parkingu zmieniły się cygański tabor, w którym ludzie usiłowali zmienić rzeczy i trochę się wysuszyć. Na szczęście przestało padać i nawet wyjrzało słońce. Rychło w czas. Deszcz niestety okazał się zabójczy dla telefonu jednego z kolegów i aparat nie powstał już aż do końca wyjazdu.

Zjeżdżając na dół zatrzymaliśmy się oczywiście przy forcie. Bronił on strategicznej drogi na Przełęcz Mangartską. Nie wchodziliśmy do środka, za to zainteresowały nas tablice kierujące do bunkrów. Po drugiej stronie drogi, w zboczu nad doliną rzeki wydrążono tunele i schrony, z których można było ostrzeliwać przejście. Ruszyliśmy więc na spacer. Po niecałych 10 minutach byliśmy przed pierwszym wejściem. Szlak ciągnie się znacznie dalej w stronę przełęczy, ale my zobaczyliśmy tylko jego pierwszą część. Dwa czy trzy schrony i tunele. W sandałach, na które zmieniliśmy przemoczone byty nie było sensu iść dalej. Ale nawet ten początek umocnień był imponujący.

Gdyby nie deszcz Przełęcz pod Mangartem byłaby na pewno jednym z najbardziej widokowych miejsc w czasie całego wyjazdu. Nawet w chmurach i mgłach widoki stąd były piękne. Ale zdecydowanie lepiej byłoby, gdyby nie padało.