Powitanie dnia na Wielkim Choczu

Wielki Chocz – góra o wysokości 1611 m n.p.m. wznosi się dumnie ponad Dolnym Kubinem na Słowacji. Oglądałam ją wielokrotnie z Tatr, Beskidów oraz gór Słowacji. Kusiła i przynajmniej od 7 lat nieustająco „była w planach”. Ale plany planami, a zawsze coś wyskakiwało, a to jakiś dłuższy wyjazd, a to okazywało się, że pogoda ma być kiepska, a to w końcu zamknęli Słowację ze względu na Covid. W końcu plan dojrzał i przy okazji został poddany lekkim modyfikacjom. Bo już nie tylko Chocz, ale jeszcze o wschodzie słońca.

Wyjazd połączyliśmy z pobytem w Małej Fatrze, która znajduje się rzut beretem od Gór Choczańskich. Na początek dwa jesienne dni wędrówki przez najpiękniejsze części Fatry czyli Rozsutce i Wielki Krywań, a na koniec szybkie poranne wyjście na Chocz. Jako bazę wybraliśmy leżącą u stóp góry wieś Valasska Dubova. Jest ona silnie związana z opowieścią o Janosiku. Słynny rozbójnik miał zostać pojmany właśnie w tutejszej karczmie, która stoi do tej pory i oferuje noclegi oraz całkiem smaczne jedzenie.

Do Valasski Dubovej przyjechaliśmy wieczorem i po szybkiej kolacji równie sprawnie poszliśmy spać. Noc miała być krótka. Pobudka o 3:30. Na szczęście mogliśmy zostawić w pokoju wszystkie cięższe rzeczy i pójść na szczyt tylko z tym, co potrzebne na kilka godzin wędrówki. Wyszliśmy o 3:50 kierując się w górę wsi. Szlak początkowo dość łagodnie piął się kamienistą drogą. Oczywiście panowały jeszcze pełne ciemności, a światło dawały tylko latarki i księżyc znajdujący się prawie w pełni.

Żeby wejść z Valasski Dubovej na szczyt Wielkiego Chocza trzeba pokonać przewyższenie 900 m. To solidne podejście na początek dnia, szczególnie po krótkim noclegu. Ale szło się nam nad wyraz dobrze. Po półtorej godzinie stanęliśmy na polanie. Oznaczało to, że za nami już 2/3 podejścia. Tempo w porządku, na pewno zdążymy. Pojawił się tylko jeden problem. Wiatr. I to naprawdę mocny, szarpiący drzewami i przenikający do szpiku kości. Zrobiliśmy sobie kilkunastominutową przerwę w stojącej na polanie utulni czyli szałasie, gdzie można się przespać. Tu przynajmniej nie wiało, choć najcieplej też nie było.

Ostatnia część wędrówki była znacznie bardziej stroma. Końcowe 300 metrów do szczytu prowadziło w dużej części zakosami w lesie i kosówce. Zaczęło się robić coraz jaśniej, a niebo na wschodzie zaczerwieniło się i następnie zrobiło złote. W dolinach leżały mgły. A tu wiatr urywał głowę. O 7:05 byliśmy na szczycie. 15 min do wschodu słońca. Najlepszy moment by obserwować zmieniające się kolory.

A potem zaczął się spektakl kolorów i światła. Ponad pół godziny magii, która działa się na naszych oczach. Wschodzące słońce, jaśniejące szczyty, smugi światła kładące się w dolinach. Gdyby tylko wiatr tak nie szalał. Na zachodniej stronie pojawił się też potężny cień Wielkiego Chocza rzucony na widoczną niedaleko Małą Fatrę. Wszystko to miało w sobie niepowtarzalny urok. Ale po ponad 40 min na szczycie trzeba było uciekać. Ręce grabiały i mimo bardzo porządnego ubrania robiło się zimno.

Zejście w dół było szybkie. Pół godziny do polany, gdzie można było zatrzymać się na śniadanie, a potem godzina i byliśmy w Valassce Dubovej. Na tyle wcześnie by na spokojnie spakować się, wymeldować z pokoju przed upływem doby hotelowej i złapać autobus w stronę granicy.