Pierwszy raz w Gruzji w naturalny sposób prowadzi do stolicy, Tbilisi. Tak też było w moim przypadku w kwietniu 2009 roku, kiedy to, po kilku miesiącach spędzonych w rozkrzyczanej i rozbrzmiewającej zaśpiewem muezina Turcji, milionowe bądź co bądź miasto wydało mi się oazą spokoju. Wrażenia tego nie zaburzyły nawet odbywające się wówczas pod parlamentem demonstracje przeciwko ówczesnemu prezydentowi Micheilowi Saakaszwilemu. Kilkadziesiąt metrów dalej w kościele św. Jerzego odprawiano w tym samym czasie nabożeństwo Triduum Paschalnego; był prawosławny Wielki Czwartek.
Nie miałyśmy konkretnego planu na zwiedzanie Tbilisi. Dałyśmy ponieść się nogom i zważywszy na fakt, że nocowałyśmy praktycznie w centrum miasta, była to zdecydowanie słuszna decyzja. Prawie wszystko dokoła nas urzekało, co i rusz skręcałyśmy więc w przypadkowe uliczki, zaglądałyśmy w bramy. Klucząc tak bez celu prędzej czy później docierałyśmy do polecanych przez przewodniki miejsc.
Odkryłyśmy, że wiele bram skrywa wizytówkę stolicy Gruzji, czyli drewniane balkony ze zdobionymi balustradami. Wiele z nich nie jest w najlepszym stanie, jednak zdecydowanie dodają miastu charakteru. Oprócz kilku świątyń prawosławnych, trafiłyśmy też do czynnej synagogi, a także do budowli sięgających czasów Imperium Rzymskiego – słynnych tyfliskich term.
Kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi, wdrapałyśmy się na wzgórze w kierunku ogromnego stalowego pomnika przedstawiającego kobiecą postać – Matkę Gruzję. Nieopodal na wzgórzu znajdują się pozostałości imponującej starożytnej twierdzy Narikala. W obrębie jej zewnętrznych murów obronnych stoi kościół św. Mikołaja, z którego dobiegały nas chorałowe śpiewy mnichów. W ich dźwiękach i w świetle zachodzącego słońca oglądanie panoramy Tbilisi nabierało niemal mistycznego charakteru.
Do Tbilisi zawitałam ponownie jesienią 2015 roku. Miasto nadal urzeka spokojem, choć czuć w nim już ducha nowoczesności. W centrum znajduje się nowiusieńki Park Europejski, a tuż za nim wyrósł futurystyczny budynek w kształcie dwóch wielkich rur, który ponoć miał być teatrem, jednak budowli nigdy nie dokończono. Równie nowoczesną konstrukcją jest Most Pokoju, czyli kładka, którą od 2010 roku można przejść z Parku Europejskiego na drugi brzeg rzeki Kury. Falisty dach mostu, błękitny za dnia, wieczorem rozświetlają „tańczące” diody. Nie każdemu nowoczesna kładka przypadła do gustu; podobno mieszkańcy miasta nazywają ją „podpaską”…
Obecnie na wzgórze twierdzy można również wjechać kolejką gondolową jadącą ponad Kurą. Poza pięknymi widokami taka przejażdżka oszczędzi nam też około 20 minut marszu pod górę, a przy tym jej koszt jest śmiesznie niski.
Miła niespodzianka spotkała nas przy ulicy Puszkina, gdzie dostrzegliśmy swojsko brzmiącą nazwę „Warszawa”. Okazało się, że to bar, którego formułę doskonale znamy z polskich miast: napitek za 2 lari, zakąska za 5, a w trzyjęzycznym polsko-angielsko-gruzińskim menu m.in. śledź w oleju, zimne nóżki, gzik. Z napitków polecono nam swojej roboty cytrynówkę na bazie czaczy. Właściciele i obsługa nie mają nic wspólnego z Polską, poza fascynacją naszym krajem. W 2015 roku obsługująca nas barmanka jeszcze po polsku nie mówiła, ale deklarowała, że się uczy, więc dziś już prawdopodobnie w tbiliskiej Warszawie można zamawiać po polsku.
Pewne rzeczy jednak się nie zmieniają: Święty Jerzy nadal strzeże miasta ze swej kolumny na Placu Wolności, a noclegu użyczył mi ten sam Ika, którego 6 lat wcześniej poznałam przez CouchSurfing (i który odwiedził mnie w międzyczasie w Polsce). Nie zmieniła się też gruzińska gościnność, która znowu nie pozwoliła Ice wypuścić nas z domu głodnymi i trzeźwymi.