Na mapie trekking po K2 wygląda zupełnie niewinnie. Szeroka „autostrada” lodowca Baltoro, niewiele przewyższeń do pokonania na poszczególnych odcinkach, ogólnie lajt. Mapa mapą, a startując z Askole mieliśmy się przekonać jak będzie to wyglądało w rzeczywistości.
Pierwsze dwa dni treku to dojście do czoła lodowca Baltoro. Prowadzi doliną rzeki Bradlu. Potężnej, toczącej mętne, szare wody z siłą, która gwarantuje, że jakikolwiek kontakt z jej nurtem skończy się śmiercią. Idąc wzdłuż jej brzegów słyszeliśmy toczące się po dnie potężne głazy. Kiedy czasem pojawiały się ponad falami, można było dostrzec, że mają wielkość solidnej lodówki.
Trasa prowadzi w większości wąskimi trawersami zboczy. Idą nimi i ludzie i niosące rzeczy w karawanie muły. Przejścia jest tyle, że dwie osoby mijają się z trudnością. A sama karawana to też rzecz ciekawa. Tragarzy najmuje się w Askole. Zabierają przede wszystkim jedzenie na cały trekking, namiot bazowy i kuchenny oraz po 10 kg bagażu każdego z uczestników. Wydaje się dużo, ale tak nie jest. Biorąc pod uwagę, że trek wymaga niesienia namiotów, karimat, śpiworów oraz wszystkiego, co może się przydać przez ponad 2 tygodnie, to bagaż każdej osoby waży nie mniej niż 17-18 kg. Kilogramy ponad przysługujące każdemu 10 niesie się na plecach. Kierownik karawany najmuje tylu porterów, ilu potrzebuje do niesienia całego dobytku. Część z nich schodzi po drodze i wraca do Askole, kiedy np. np opróżniane są kolejne beczki z jedzeniem. No i tu pojawił się problem. Zostaliśmy poinformowani, że z naszym trekkiem (16 osób) idzie … 48 tragarzy. Nie mogliśmy ich za Chiny wypatrzeć. Wychodzili przed nami, schodzili się o różnych godzinach. Ale prawie 50 ludzi to armia. Musielibyśmy jakoś ogarnąć, że jest ich dużo. Tymczasem udawało się nam doliczyć około 20 osób obsługi wraz z kucharzami. Dopiero po ponad tygodniu, na Concordii doznaliśmy olśnienia. Muły! Tak muły liczone są jako tragarze. I do tego 1 muł to 3 tragarzy. Każdy muł bierze też napiwki. Jak za 3 osoby. Kosmos.
Na razie jednak pierwszego dnia karawana się sformowała i ruszyła, a my za nią. Najpierw do punktu informacyjnego Parku Karakorum by wypełnić kolejne papiery (w sumie nie wiadomo po co, bo jak wracaliśmy, nikt nie sprawdził, czy schodzimy, w jakim składzie, czy na pewno wszystko ok. Ale papier jest papier). Pierwsze widoki były jeszcze bardzo idylliczny. Z dużymi połaciami drzew na nagich górskich stokach. Skończyły się jednak dość szybko. I tak weszliśmy w kamienną pustynię. Surowość, potęga i majestat gór porażały już od samego początku. I do tego upał. Tego się nie spodziewaliśmy. Owszem, lato, miejsce. Powinno być ciepło. Ale ponad 30 stopni na wysokościach przekraczających 3 tysiące n.p.m.? Zdecydowanie nie byliśmy przygotowani na taki żar. A cienia tam nie ma. Bo i skąd miałby się znaleźć na kamieniach.
Pierwszego dnia minęliśmy jeszcze tylko jedną „oazę”- miejsce obozowe Korophon u wylotu lodowca Biafro. Zatrzymaliśmy się w niej na lunch. Wieczorem wykończeniu dotarliśmy do Juhla, niewielkiego obozowiska w bocznej dolinie. Ostatni odcinek dojścia do niego był wyjątkowo zniechęcający. Obóz znajduje się przy wlocie doliny, ale żeby się do niego dostać trzeba wejść ponad 2 km głębiej do mostu, a następnie wrócić. Przejście rzeki w innym miejscu jest niemożliwe ze względu na jej bardzo wartki nurt.
Drugiego dnia szliśmy z Juhla do obozu Paiyu. Znajduje się on około 2 kilometrów przed lodowcem Baltoro. Usytuowano go w kępie drzew na stoku zbocza. Pogoda łaskawie zafundowała nam pół dnia zachmurzenia, co pozwoliło odpocząć trochę od skwaru. A po południu pojawiły się przed nami trójkątne szczyty Trango Castle i Cathedral. Zachwycający widok, który początkowo wynurzał się z chmur. Wieczorem jednak chmury się rozwiały i ukazał się cały majestatyczny mur. A za nim ośnieżone szczyty. W blasku zachodzącego słońca jedna góra przysłonięta mocno przez inną będącą znacznie bliżej „świeciła” wyjątkowo długo.
Po dojściu do Paiyu nastąpił dzień przerwy na regenerację. Był nam potrzebny. Upał wygonił nas z namiotów już o 6 rano. Widoczność była znakomita więc postanowiliśmy sprawdzić, co mogło poprzedniego dnia „świecić”. Znaleźliśmy miejsce, z którego górę widać lepiej i zaczęliśmy mierzyć… Jednak wynik był tak zaskakujący, że zwyczajnie w niego nie uwierzyliśmy. Przecież to nie może być K2! Przewodnik coś by o tym wspomniał. Gdyby… gdyby to pewnie stałaby tu tablica, że to „first K2 view”. A tu nic, zero. Przewodnik mówi, że jak podejdzie się wyżej, to widać Broad Peak. Stwierdziliśmy więc, że pewnie jest to inna góra, na tej samej linii, a że daleko to zasłania nam K2 i zobaczymy je dopiero, gdy podejdziemy bliżej. O tym, że naprawdę widzieliśmy K2 przekonaliśmy się dopiero po powrocie do Polski. Uruchomienie aplikacji do robienia panoramek oraz obejrzenie wszystkiego dokładnie na Google Earth dało pewność. Dodatkowo znaleźliśmy je w książce Janusza Kurczaba „K2 8611 m n.p.m. Ostatnia bariera”. Okazało się, że w 1976 roku nasi himalaiści mieli dokładnie te same dylematy. Czy z Paiyu widać K2? No więc wygląda na to, że tak 🙂