Nagev vol. 2 – Czerwony Kanion i nie tylko

Po dwóch dniach i nocy spędzonych w Parku Timna zachciało się nam nieco cywilizacji. Spędziliśmy więc kolejną w Eilacie nad Morzem Czerwonym. Kurort, jak kurort, plaża, ciepłe, a nawet gorące morze (choć był początek stycznia) i rozrywki typowe dla tego typu miejsc. Gdyby nie samoloty lądujące niemal pod oknem hotelu, na starym lotnisku w centrum miasta, to w zasadzie nie byłoby o czym opowiadać.

Jeden wieczór w takim miejscu był dla nas zupełnie wystarczający dlatego plan na rano był jasny. Kolejne podeście do pustyni i szybki przerzut do Masady. Przed 9 rano byliśmy już na dworcu. Szybki przejazd 15 km na północ od Eilatu i stanęliśmy przed wejściem do Czerwonego Kanionu. To jedna z największych atrakcji w okolicy, w sezonie oblegana przez tłumy turystów, w tym zorganizowane wycieczki. Teraz jednak było tu spokojnie. Od przystanku szło z nami ledwie kilka osób, a w samym kanionie zobaczyliśmy jeszcze jedną wycieczkę, która jednak na szczęście już wracała inną drogą.

Czerwony Kanion jest stosunkowo krótki, ledwie 400 metrów wąwozu, który woda wyrzeźbiła w czerwonych i żółtych skałach. Opływowe kształty ścian układają się w fale i nachodzą na siebie, a dodatkowego kolorytu nadają im gry światła i cienia. W samym kanionie są 3 drabinki, które trzeba pokonać by zejść niżej. Niezbyt trudne i w sumie bez większych emocji, choć sądzę, że w momencie, gdy idzie tędy zwarty tłum, mogą powodować tworzenie się zatorów. Po dojściu do końca wąwozu poczuliśmy lekki niedosyt. No bo jest jeszcze trasa górą, którą można wrócić, ale nam jednak trzeba iść w drugą stronę. Chwila zastanowienia i… plecaki lądują ukryte miedzy kamieniami za dużym krzakiem, a my do góry. Tu też było kilka drobinek i wąskich przejść nad przepaścią, ale również bez większych trudności. Po dojściu na początek kanionu weszliśmy w niego raz jeszcze i tym razem o wiele szybciej dotarliśmy do pozostawionych plecaków.

Przed nami było ponad 15 km kluczenia po suchych wadi by dojść do szosy łączącej Eilat z Masadą. Krajobrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie. Co chwilę przechodziliśmy przez rumowiska skalne, w których szlak ginął między kamieniami by pojawić się w miejscu, którego nigdy byśmy się nie spodziewali. Około 14 wyszliśmy z kanionów i przed nami ukazała się równina zamknięta na końcu górami po jordańskiej stronie granicy. Po lewej zaś pokazały się wzniesienia na terenie Timna Parku, gdzie byliśmy poprzedniego dnia. Dało się je łatwo rozpoznać bo wyglądały jak ogromne stoły.

 

Idąc przez suchą dolinę zobaczyliśmy nagle ruch. Koziorożce nubijskie- całe stado. Zupełnie się nas nie bały i pozwalały podejść całkiem blisko by zrobić zdjęcia. Samiec pilnujący grupy miał tylko jeden ogromny, zakrzywiony róg, drugi pewnie stracił w walce.

Po 14 minęliśmy teren, gdzie w sezonie znajduje się pole biwakowe dla osób idących Głównym Szlakiem Izraelskim, i kilkanaście minut później wyrosła przed nami przełęcz. Pojawiły się też samochody terenowe bo okolice te używane są do urządzania safari. Krótki odpoczynek i w 15 weszliśmy na przełęcz. Przed nami była szosa, do której jednak mieliśmy jeszcze ponad pół godziny drogi. Schodziliśmy wolno, wiedząc, że do autobusu pozostało jeszcze sporo czasu. Minęliśmy nowopowstałe osiedle i stary bunkier wojskowy. Osiedle ogrodzone, z przesuwaną bramą wjazdową wyglądało trochę jak forteca. Cóż, do granicy ledwo kilka kilometrów, a dobrych stosunków z sąsiadami to Izrael nie ma.

Wycieczkę zakończyliśmy na przystanku autobusowym oczekiwaniem na przyjazd autobusu do Masady. Kiedy wsiadaliśmy było już ciemno.