Kiedy podczas podróży po Bałkanach wjeżdżaliśmy do Macedonii nie do końca wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Zdarzyło mi się wcześniej odwiedzić Skopje i w zasadzie to było tyle. Przewodnik nie mówił zbyt dużo o atrakcjach. Wytypowaliśmy jednak kilka miejsc, które chcieliśmy zobaczyć. Początkowo wszystko szło prosto bo okolice Jeziora Ochrydzkiego są stosunkowo dobrze zagospodarowane. Mimo załamania pogody udało się nam zobaczyć to, co chcieliśmy.
A potem ruszyliśmy w stronę stolicy. Po drodze chcieliśmy zatrzymać się w Bitoli oraz zobaczyć klasztor Treskavec. Czemu akurat ten? Zadziałała magia zdjęcia w przewodniku. Opis był nader enigmatyczny. Podobnie jak informacje o dojeździe- w górach nad Prilepem, droga gruntowa, auto zostawić przy cmentarzu. Mapy także nie mówiły więcej.
Najpierw jednak czekało nas zadanie znalezienia noclegu w okolicach Prilepu. W pewnym momencie byliśmy już mocno zdesperowani. Wokół nas, po obydwu stronach drogi ciągnęły się pola i łąki z wysuszoną na wiór trawą oraz uprawami tytoniu. Zdecydowaliśmy się jeszcze sprawdzić zaznaczone na mapie niewielkie zaporowe jezioro. Ufff… udało się. brzegi tak samo pokryte wysuszoną trawą, nasadzony zagajnik z jakichś iglastych drzew, woda mocno spuszczona, a brzeg stromy, ale wyżej dało się rozstawić namioty. Wokół pustka, nad którą pojawiła się wieczorem zwielokrotniona tęcza- znak, że załamanie pogody dobiegało końca. Jeszcze tylko przeżyliśmy przemarsz pasterzy ze wszelką rogacizną i psami, które porwały nam kiełbasę i można było iść spać.
Rano za to rozpoczęła się misja szukania klasztoru. Po zrobieniu zakupów w Prilepie ruszyliśmy zgodnie z mapą w stronę cmentarza. To nie był najlepszy pomysł. Oczywiście nie znaleźliśmy go. Za to trafiliśmy na drogę przez pola, równoległą do asfaltowej szosy. Wśród zbierających tytoń byliśmy chyba sporą atrakcją. W reszcie po dość długich poszukiwaniach jakiegoś wjazdu w góry, które mieliśmy przed sobą postanowiliśmy zapytać. Trochę na migi, trochę w ogólnosłowiańskim narzeczu udało się nam dowiedzieć, że tam dalej jest droga i to nawet do samego klasztoru. Kierując się wskazówkami miejscowych znaleźliśmy. I to nie byle co, ale nowiutki asfalt. Wąski, kręty, ale równy. Wychodzący z zupełnie innego miejsca niż na mapie, ale najważniejsze, że był.
Im wyżej, tym ładniejsze otwierały się widoki. Do tego skały wokół nas miały coraz bardziej fantazyjne kształty. Ukształtowane przez wiatr i wodę przypominały rzeźby. Droga skończyła się na niewielkim placyku, na którym stał samochód… na polskich numerach. No tak, rodaków spotka się zawsze tam, gdzie się tego najmniej można spodziewać. Zdziwiła nas podejrzana cisza panująca wokół. Wiele klasztorów oglądaliśmy i zawsze było słychać i widać ślady życia. Tu było aż przejmująco pusto.
Weszliśmy przez bramę. Klasztor otoczony jest skałami. Między nimi, jak w gnieździe stoi cerkiew i zabudowania mieszkalne. Jakoś to wszystko dziwnie wyglądało. Jakby remont, jakieś zniszczenia. Skierowaliśmy się do cerkwi. Od progu usłyszeliśmy rozmowy po polsku. Wnętrze zachwyciło od razu. Malowidła pokrywające ściany, kolory, atmosfera. I wyraźne ślady pracy konserwatorów. Szybko zlokalizowaliśmy rozmawiających. Okazali się konserwatorami pracującymi przy dokumentacji i zabezpieczeniu klasztoru. Dowiedzieliśmy się od nich dlaczego jest tu tak, jak jest. Zimą klasztor spłonął. Głównie zabudowania, cerkiew ucierpiała najmniej, ale dzięki temu udało się zacząć jej odnawianie. Nowy asfalt położony został właśnie po pożarze, ze względu na odbudowę zabudowań klasztornych. Na razie zakonników jest tylko dwóch. Doglądają pozostałego dobytku, reszta wróci, gdy będzie gdzie mieszkać.
Cerkiew podobała mi się bardzo. Widać było, że niewiele się w niej zmieniło od kilkuset lat. Taka to zaleta miejsc odciętych od świata. Po wyjściu ze świątyni skierowaliśmy się jeszcze poza klasztorne mury, by ze skał oglądać panoramy okolicy oraz sam monastyr. Towarzyszył nam klasztorny kot. Ze skał zabudowania klasztorne wyglądały rzeczywiście jak ukryte w wielkim gnieździe. Łatwo też sobie wyobrazić, że gdy nie było asfaltowej drogi, to dojazd straży pożarnej był tu bardzo trudny. Na szczęście klasztor podnosił się po katastrofie, a obecnie jest już całkiem nieźle znaną atrakcją okolicy. Do tego z możliwością dojazdu. Nam udało się go zobaczyć zanim takim się stał.