Kiedy jesienią 2015 roku jechałam do Gruzji po raz drugi w swoim życiu, wiedziałam, że muszę pojechać w góry. Trudny wybór pomiędzy Swanetią a okolicami Kazbegi rozstrzygnęła koleżanka na korzyść tego drugiego. Ponieważ jednak szybko stało się oczywiste, że to nie jest moja ostatnia wizyta na Kaukazie, w kolejnym roku, już bez większych dylematów, udałam się do Swanetii.
W tym samym miejscu, co rok wcześniej, wysiedliśmy z Wizzaira bladym świtem, by rozpocząć wyprawę. Tym razem, w przeciwieństwie do roku poprzedniego, zamiast polować na współpasażerów, by wypełnić busa-taksówkę i podzielić koszty, sami daliśmy się upolować. Zaczepiła nas sympatyczna para z Warszawy, której obrotna piękna połówka złowiła jeszcze dwójkę i w takim składzie spędziliśmy kolejne 5 godzin w drodze do Mestii za 30 lari (niecałe 50 zł) za osobę.
Od Zugdidi krajobraz staje się coraz bardziej górzysty, a droga coraz mniej przypomina przejezdną. Brakująca tu i ówdzie połowa jezdni (bo druga połowa się oberwała i runęła w przepaść) czy leżący na środku głaz wielkości lodówki zdawały się nie robić na kierowcy żadnego wrażenia. Jechał jednak dość spokojnie, wbrew sławie, jaką „cieszą się” Gruzini za kółkiem. Po drodze zatrzymaliśmy się w dwóch wyjątkowo malowniczych miejscach, by porobić sobie zdjęcia.
Do Mestii dotarliśmy przed południem i instynktownie ruszyliśmy w kierunku knajpy. Po znojach podróży należała nam się przecież chwila relaksu i browar. Noc spędzona w drodze nie wróżyła nam tego dnia zawrotnych osiągnięć trekkingowych, w związku z czym postanowiliśmy ten dzień poświęcić na eksplorowanie miasteczka. Ku naszej wielkiej radości okazało się, że znajdująca się w centrum informacja turystyczna dysponuje całkiem rzetelnymi mapami topograficznymi okolicy i w dodatku rozdaje je za darmo. Uspokojeni tym faktem, po zdeponowaniu bagaży na zabukowanej przez Internet kwaterze, ponownie ruszyliśmy w miasto.
Samo położenie Mestii w dolinie otoczonej cztero- i pięciotysięcznymi szczytami Kaukazu Wysokiego robi ogromne wrażenie. Poza niesamowitą przyrodą wokół miasteczko posiada coś jeszcze: wieże z kamienia. Doskonale widoczne na zboczu budowle swoją historią sięgają często czasów średniowiecznych. Stawiano je w celach obronnych, jednak dla obrony nie przed zewnętrznym najeźdźcą, a częstokroć sąsiadem. Wieże te to pamiątka po czasach, kiedy krwawe wojny klanowe były w wielu regionach Gruzji na porządku dziennym. Dziś gospodarze najczęściej używają ich jako spiżarni lub spichlerzy, niektórzy z nich pozwalają do swoich wież zaglądać turystom.
W Mestii potwierdza się również zaobserwowana przez nas już wcześniej zasada, że nieważne, do jakiej knajpy wchodzisz – wszędzie dają jeść dobrze i tanio. Głównym kryterium wyboru lokalu był dla nas zatem widok i z tego względu najczęściej wybieraliśmy restaurację w centrum, z której tarasu podziwialiśmy biały stożek szczytu Tetnuldi (choć wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że tak się nazywa).
Drugiego dnia pobytu na rozgrzewkę zrobiliśmy sobie pieszą wycieczkę do lodowca Chalaadi. Trasa wiedzie obok mikroskopijnego mestyjskiego lotniska i dalej wzdłuż szutrowej drogi, którą co i rusz mijały nas stare ciężarówki. Niestety, większa część drogi minęła nam w hałasie ich silników i smrodzie spalin. Na końcu drogi znajduje się kamieniołom, z którego ciężarówki ustawicznie wywoziły kruszywo.
Przyjemnie zaczęło się robić dopiero po około 9 kilometrach – a raczej zaczęłoby, gdyby akurat nie zaczął padać deszcz. Most wiszący nad rwącą górską rzeką był początkiem tego, co wszyscy sobie wyobrażamy pod pojęciem „szlaku górskiego”. Stąd już tylko rzut beretem do lodowca, który – jak mieliśmy się przekonać w ciągu kolejnych dni – nie należy do najokazalszych w Swanetii.
Jak się później zorientowaliśmy, większość turystów dojeżdża do mostu autem, skąd do lodowca pozostaje już tylko niecała godzina marszu. Choć nie jestem zwolenniczką rozwiązań samochodowych w górach, muszę przyznać, że w tym miejscu jest to najrozsądniejsza opcja. Dlatego też w drodze powrotnej pod koniec skorzystaliśmy z oferty podwózki jednego z mijających nas aut.
Dzień tradycyjnie zakończyliśmy w knajpie, tym razem przy kubdari – swańskiej odmianie chaczapuri, gdzie zamiast sera w placku znajduje się mielona baranina. Tłusto, ale pysznie! No i w końcu jesteśmy na wakacjach 😉