Co zrobić, gdy masz tydzień wolnego w listopadzie, tęsknisz za słońcem, a nie masz milionów monet? Bierz plecak i leć do Maroka!
Maroko męczy. Powiedzmy to sobie uczciwie. Na każdym kroku tubylec widzi w tobie bogatego Europejczyka, w oczach świecą mu się symbole $, a zęby ostrzą na ich desygnat. Może nie byłby to wielki problem, gdybyś faktycznie był bogatym Europejczykiem, ale, jak już ustaliliśmy na początku, nie masz milionów monet. Mam jednak dobrą wiadomość: jest na to rada! I nie mam wcale na myśli solidnego rozeznania w cenach przed podróżą czy nastawienia na ostre negocjacje. Tego typu rady, jeśli nie jesteś zawodowym akwizytorem, na nic się zdadzą w obliczu umiejętności marokańskich handlarzy wszystkim. Tu potrzeba długotrwałego treningu. A przecież, to też już ustaliliśmy, jedziesz na krótki urlop i nie zamierzasz go poświęcać na intensywne szkolenie z twardych negocjacji, ale na wypoczynek.
Maroko to bardzo tani kraj, ale nie dla turystów. Dlatego jeśli nie zamierzamy w nim wydać sporych sum pieniędzy, należy udać się w rejony mniej oblegane, acz równie ciekawe, jeśli nie od obleganych ciekawsze – takie, gdzie cena nie wzrasta pięciokrotnie tylko dlatego, że nie mówimy po arabsku, a z kieszeni wystaje nam europejski paszport. Na szczęście w rozległym Maroku jest jeszcze takich miejsc całkiem sporo, a znajdują się one głównie na południe od Marakeszu.
Celem mojej ostatniej podróży do Maroka, która zakończyła się kilkanaście godzin temu, były góry Atlas, a konkretnie pasmo Atlasu Wysokiego w okolicach najwyższego w północnej Afryce szczytu Dżebel Tubkal. Na czterotysięczny z hakiem Tubkal nie udało nam się wejść (ale co się odwlecze…), za to odbyliśmy wspaniały kilkudniowy trekking w pobliżu położonej o ok. 60 km od Marakeszu miejscowości Imlil. Tu co prawda również zaraz po wyjściu z busa lub grandes taxi atakują nas tubylcy z propozycjami noclegu lub wypożyczenia sprzętu niezbędnego do wejścia na szczyt Tubkala. Jeśli jednak nie zamierzamy „szczytować” (o tej porze roku niezbędne do tego są raki), wystarczy, że kupimy w informacji turystycznej mapę topograficzną okolicy (lub przywieziemy takową z domu) i już możemy ruszać w drogę.
Oprócz kilku oznakowanych szlaków w okolicy znajduje się wiele ścieżek świetnie widocznych tak na mapach, jak i w terenie, i to właśnie nimi w głównej mierze wędrowaliśmy. Okazał się być to strzał w dziesiątkę, ponieważ zdecydowaną większość czasu byliśmy na szlaku zupełnie sami; w ciągu pierwszego dnia wędrówki spotkaliśmy tylko jednego człowieka i był nim lokalny pasterz, który przy okazji wysępił od nas fajkę 🙂 W wędrówce towarzyszyły nam jedynie wszędobylskie kozy oraz takie widoki:
Jeszcze kilka lat temu, przed moją pierwszą wyprawą do Maroka, kolega ostrzegał mnie, że chodzenie po górach nie należy tu do łatwych: w okolicy nie da się kupić żadnych map, a te przywiezione z Europy okazywały się zatrważająco niedokładne. Zrezygnowałam wówczas z tego pomysłu i wybrałam się w łatwiej dostępne miejsca. Sytuacja pod tym względem jednak uległa w ostatnich latach diametralnej zmianie na lepsze. Poza rzetelnymi i łatwo dostępnymi mapami w czasie wędrówki możemy liczyć na gościnność solidnej sieci schronisk pod patronatem francuskiej organizacji CAF.
Ostatnią, tranzytową noc przed wyjazdem z Maroka spędziliśmy w hałaśliwym Marakeszu, nieczuli na nawoływania sprzedawców i naciągaczy, jako że już wcześniej pozbyliśmy się całej naszej gotówki (doskonałe rozwiązanie dla mało asertywnych;)), zostało nam już tylko parę dirhamów na posiłek. Po kilku dniach regularnego spożywania marokańskiego kulinarnego bestselleru – tażinu – który bądź co bądź jest rewelacyjny, postanowiliśmy nieco urozmaicić dietę o inną jego odmianę i eksperymentalnie zamówiliśmy tzw. tażin kefte. Danie, złożone z mielonego mięsa, warzywnego sosu i polane nie do końca ściętym jajkiem, okazało się być smakowym odkryciem wyjazdu – gorąco polecam!