Wielki Krywań o wysokości 1709 m n.p.m. jest najwyższym szczytem Małej Fatry. Wznosi się dumnie nad miejscowością Terchova, a konkretnie nad Doliną Vratna. Sama dolina, głęboko wcięta, o stromych zboczach i licznych skałkach jest znanym terenem narciarskim. Na zboczach znajdują się liczne wyciągi narciarskie oraz całoroczna kolejka gondolowa, którą można wjechać w okolice szczytu Wielkiego Krywania.
Podczas naszego pobytu w Małej Fatrze nie mogło zabraknąć także Wielkiego Krywania. Ponieważ trasę robiliśmy „na ciężko” żeby nie wracać już do Terchovej tylko zejść do znajdującego się po drugiej stronie grzbietu miasta Vrutki zdecydowaliśmy się na wyjazd kolejką. Pozwala zaoszczędzić ponad 2 h podejścia, a nam zależało, żeby zdążyć na późnopopołudniowy pociąg do Rużomberoka i autobus do Valasski Dubovej, skąd mieliśmy następnego dnia wychodzić na wschód słońca na Wielki Chocz.
Poranek wstał chłodny, a nawet mroźny, ale piękny. Gdy wychodziliśmy z kwatery w Terchovej słońce dopiero wstawało zza gór. Choć była to niedziela, to o dziwo (w porównaniu z Polską) autobusy do doliny Vratnej jeździły regularnie. Kilka minut przed 9:00 wysiedliśmy na końcu doliny, obok dolnej stacji kolejki gondolowej. Kilka minut w kolejce, zakup biletu i w górę. A tam było całkiem zimowo. Trawy przyprószone lekkim śniegiem, pełzające mgiełki, które dodawały uroku, a w dole zalegające morza chmur i mgieł.
Do szczytu z górnej stacji idzie się niecałe pół godziny. Lekkim utrudnieniem było oblodzenie i śliskie kamienie. Ale bez przesady, dawało się to dość łatwo pokonać. Samo wejście nie przedstawia żadnych problemów technicznych. Wyraźny szlak z zakosami wyprowadza na szczyt. Ludzi było całkiem sporo, jak to przy pięknej niedzieli być powinno. Aczkolwiek ponieważ jechaliśmy pierwszym wjazdem kolejki, to jeszcze nie było tłumu. Później było znacznie gorzej, ale na to patrzyliśmy już z oddalenia. Cały grzbiet Małej Fatry pokryty był bielą. Pięknie wyglądały oblepione szronem i szadzią kosówka i zasuszone już mniejsze rośliny. Mróz stworzył im baśniowe szaty. Przed nami stał potężny wał Tatr wznoszący się ponad zamgloną doliną. Obok pojawił się widok na nasz cel z poprzedniego dnia czyli Wielki i Mały Rozsutec. Jedynym nieprzyjacielem na szczycie był przenikliwy wiatr.
Ale widok ciągnącego się przed nami grzbietu przypomniał, że trzeba ruszać. Grań prowadząca do Małego Krywania prezentowała się bardzo efektownie. Po stronie oświetlonej przez słońce trawy były już jesienne, złociste i brązowe. Od północy i zachodu wciąż pokrywał je szron i śnieg. A granica między tymi światami prowadziła grzbietem. Ruszyliśmy, a widoki, które odsłaniały się po obydwu stronach były cudowne. Dolina Vratnej, wzniesienia Małej Fatry, Wielki Chocz. Pięknie i do tego przy idealnej pogodzie. Wczesnym popołudniem znaleźliśmy się na przełęczy między Małym Krywaniem, a Suchym. Mi po upadku poprzedniego dnia i lekkiej kontuzji nie szło się najlepiej, a ten odcinek grzbietu jest dość trudny ze względu na skałki. Zdecydowałam się więc na obejście go trawersującym zbocze szlakiem. Reszta poszła górą i po prawie 2 h spotkaliśmy się na kolejnej przełęczy.
Stąd pozostało już „tylko” zejście na dół do Vrutek. Weszliśmy w las. Jesienny, złocisty, skrzący się w słońcu. Szło się jak w potężnym tunelu. Coś pięknego. Ale stromizna znaczna i męcząca. Dlatego z ulgą przywitaliśmy schronisko. Byliśmy już solidnie zmęczeni i trochę odwodnieni. Popatrzyliśmy na zegarki. Hmmm… cóż… zdążymy na kolejny pociąg. Do Valasski dojedziemy po 20:00, ale odpoczynek był w tym momencie ważniejszy. I kufel piwa, który postawił nas na nogi. O 17:00, gdy powoli zaczynało się ściemniać stanęliśmy na stacji we Vrutkach i wsiedliśmy do pociągu w stronę Rużomberoka. Poranek na Wielkim Choczu czekał.