„Wielka piątka“: słoń, nosorożec, bawół, lew i lampart. W czasach, gdy safari oznaczało polowanie a nie oglądanie, trofeum „wielkiej piątki“ było marzeniem każdego myśliwego, bo ponoć są to najbardziej waleczne zwierzęta. Dziś zobaczenie „wielkiej piątki” w plenerze jest nie lada wyczynem. Ja zaliczyłam czwórkę, czyli bawoły, lwy, nosorożce – z daaaleka – i słonie – na drodze. W ciemności, a tam naprawdę jest ciemno, wyłoniły się tuż przed maską naszego samochodu. Ja miałam frajdę, bo od naszego przylotu do Kenii nie upłynęła nawet doba, ale kierowca nerwowo patrzył w stronę, z której szły, bo słonie lubią chodzić stadnie, a my zobaczyliśmy tylko cztery, które wcale nie musiały zamykać pochodu. Oczywiście na safari było już milion albo i więcej osób, ale wierzcie mi, dzikie zwierzęta widziane nie w telewizorze, a kilka metrów od samochodu, gdy prawie można ich dotknąć, robią kolosalne wrażenie. A propos „dotknąć” – głupota ludzka jest jednak skrzydlata, przysiada to tu, to tam. Na moich oczach przysiadła na ramieniu turysty chyba z Wielkiej Brytanii, którego spotkaliśmy w Parku Narodowym Jeziora Nakuru (Lake Nakuru National Park). W stosunku do najbardziej znanych parków, jak Tsavo, Samburu a zwłaszcza Mara jest to niewielki park, ale jest dość znany ze względu na duże skupiska ptactwa, m.in flamingów. No i są tam kociaki, czyli lwy i lamparty. W parkach, gdzie są koty, nie wolno wysiadać z samochodu poza określonymi miejscami biwakowymi. A na przykład w parku nad jeziorem Naivasha można spacerować albo jeździć rowerem, bo nie ma tam drapieżników. Natomiast w Nakuru są, co oznacza, że polują, rozmnażają się i śpią w naturze. Na obserwację kotów trzeba się wybrać albo wcześnie rano, albo po południu. W środku dnia śpią, zwłaszcza lwy, które w zgodnej opinii tubylców są najbardziej leniwymi zwierzętami na świecie. Do parku dojechaliśmy około 10, więc na poranną sesję było już za późno, wiedzieliśmy, że przez najbliższe 5-6 godzin o kotach możemy zapomnieć. Ale było co oglądać – naprawdę wielkie stada bawołów, antylopy wszelkiej maści i wielkości, od maleńkich dik-dik’ów (nie mają więcej niż 40 cm wysokości) do największych, elandów, których samce osiągają do 180 cm w kłębie, ptactwa bez liku – niektóre w cudownej symbiozie z dużymi ssakami wydziobywały z ich skóry różne robaki – żyrafy, zebry, na które poza mną nikt nie zwracał uwagi, guźce. I nagle nasz przewodnik usłyszał od kumpla (oni solidarnie przekazują sobie nawzajem takie informacje) o lwie. Ha! Pojechaliśmy ścieżką na jakieś wzgórze i przewodnik faktycznie wypatrzył w zaroślach śpiące zwierzę. Potem zobaczył drugie, a w końcu powiedział nam, że to chyba dwie samice i dwa małe. Pozostawało nam uwierzyć jego słowom, bo choć faktycznie kawałek łapy czego czegoś dawało się zauważyć, to co i ile spało, pozostawało tajemnicą. Safari wymaga czasu, to pierwsza lekcja i kto jej nie odrobi, może spokojnie zostać w domu i oglądać wielką migrację na telewizorze HD – na pewno zobaczy więcej. Nam się nie śpieszyło, przewodnik wyłączył silnik, rozłożyliśmy się na siedzeniach i czekaliśmy. Przez następne 1,5 -2 godziny w chaszczach czasem coś drgnęło, ale bez przesady. Ogólnie – działo się nic. Nie było też turystów, pojawił się jeden czy dwa samochody, ale odjechały. W końcu pojawili się oni, czyli właśnie ten skrzydlaty Brytyjczyk z towarzystwem. Zobaczył nasz samochód, zatrzymał się i postanowił wysiąść – nie pytajcie, po co… Nasz przewodnik powstrzymał go, tłumacząc, że w pobliżu śpi lew i naprawdę lepiej nie sprawdzać, jak zareaguje na człowieka. – Lew? – Tak, lew, tam, zobacz łapę. – Gdzie? Nie widzę. Aaa, to lew? – wymieniliśmy parę okrągłych zdań. I znów zapadliśmy w stupor, każda grupa z swoim samochodzie. Ale czy to pora już przyszła, czy trochę za dużo hałasu jednak zrobiliśmy, w każdym razie akcja nagle przyśpieszyła. Niespodziewanie rozległo się miauczenie – jakie kot, takie miauczenie…- i jakieś zamieszanie w trawie po naszej lewej stronie. Chwila minęła, zanim zorientowałam się, co i jak, bo przecież leżakowanie odbywało się gdzie indziej, i w ślad za miauczeniem pojawiła się lwica. Przywoływała swoje dzieci, które czym prędzej przybiegły do niej. Najpierw pojawiły się dwa młode, ale nie całkiem małe, potem dwa zupełnie małe… a wreszcie jeszcze jeden mały. Taki w stylu „jeszcze ja, jeszcze ja”, który zawsze jest ostatni. Matka zaczęła lizać starsze lwiaki, małe przyssały się do niej i cała gromada znów schowała się w trawie. Gdy już ochłonęliśmy z radości i chwalenia się wzajemnie, jacy to mądrzy jesteśmy, że wyczekaliśmy tyle, bo było warto, dotarło do nas, że gdyby tamten facet wysiadł, mogłoby być naprawdę różnie – nikt z nas nie wiedział, że po drugiej stronie ścieżki jest lwica i te kilka metrów nie stanowiłoby dla niej żadnego problemu. Szczęśliwie ominęło nas oglądanie „Quo vadis” na żywo. Lwia rodzina była naprawdę fajna, a potem udało nam się jeszcze zobaczyć samca, no i te nosorożce z oddali. A mój pierwszy lampart czeka na mnie gdzie indziej …