Kazbegi, a właściwie Stepancminda, to jedna z najbardziej znanych miejscowości turystycznych w Gruzji. Leżące u stóp góry Kazbek miasteczko znalazło się też na mapie mojej pierwszej wyprawy do tego kraju. Nie wiedziałam wtedy o nim nic albo prawie nic, a jedynym argumentem, by go odwiedzić, była bliskość od Turcji, w której odbywałam właśnie Erasmusa, i trochę wolnego czasu.
Jakże wdzięczna dziś jestem koleżankom, które wpadły na pomysł tej podróży i namówiły mnie do niej! Pojechałyśmy do Gruzji pod koniec kwietnia w czasie prawosławnej Wielkanocy. Dla nas kwiecień oznacza wiosnę, któż więc spodziewałby się ogromnych zasp śniegu po obu stronach tzw. gruzińskiej drogi wojennej, którą jechałyśmy marszrutką z Tbilisi do Kazbegi? Niezrażone widokiem za oknem, pełne radości dojechałyśmy do miasteczka, by napawać się pięknem Kaukazu. W gruncie rzeczy miałyśmy szczęście do pogody, bo poza leżącym tu i ówdzie śniegiem, było słonecznie, co nie jest o tej porze regułą. Jak dowiedziałyśmy się później, jeszcze trzy tygodnie wcześniej droga z Tbilisi do Kazbegi była całkowicie zasypana i nieprzejezdna. Kiedy z przejęciem i zachwytem opowiadałam o tym bratu, już po powrocie, zapytał nagle: „A jakby w trakcie waszego pobytu spadł śnieg i uziemił was w Kazbegi na kolejne 2 tygodnie?” Hmm…
Zaczęłyśmy od żelaznego punku programu w tym miejscu, czyli wejścia do kościoła Cminda Sameba, którego zdjęcia z Kaukazem w tle są turystyczną wizytówką Gruzji. Szlak wiódł przez leżące nieco ponad Kazbegi miasteczko Gergeti. Od razu urzekła nas tutejsza cisza i spokój. Dziś wiem, że było to spowodowane okresem świątecznym (był to poniedziałek wielkanocny) oraz faktem, że kwiecień to bardzo daleko od sezonu turystycznego w tym miejscu. W hotelu przy głównym placu, o którym pochlebnie wypowiadał się przewodnik Lonely Planet, byłyśmy prawdopodobnie jedynymi gośćmi.
Po przejściu labiryntów miasteczka (a może wsi?) Gergeti, ściśle według instrukcji z przewodnika, na naszym szlaku znalazł się cmentarz. Na cmentarzu zaś znajdowała się grupka Gruzinów, którzy usilnie nas do siebie przywoływali – w dodatku po angielsku. Z pewną rezerwą, postanowiłyśmy jednak do nich podejść. Z bliska okazało się, że jest to rodzina odwiedzająca swoich zmarłych bliskich, co jest w tym dniu zwyczajem. Przy okazji odwiedzin, na cmentarz przynieśli oni ze sobą koc i mnóstwo jedzenia; a jak jedzenie, to i alkohol. Wiedziałyśmy już, że Gruzini są bardzo gościnni, a odmawianie, gdy częstują, odbierane jest jako nietakt, dlatego przystałyśmy na propozycję spożycia po kubeczku czerwonego wina domowej roboty. Gruzini dopiero rozkręcali się w biesiadzie, a ich radosne nastroje szybko nam się udzieliły, jednak wiedziałyśmy, że jeśli spędzimy z nimi więcej czasu, na pewno nie uda nam się dotrzeć do klasztoru, a być może nawet zejść o własnych siłach do Kazbegi.
Ruszyłyśmy więc dalej. Po dość męczącym stromym podejściu, na polanie tuż pod kościółkiem, ukazał nam się niesamowity widok: strzelista sylwetka pięciotysięcznego Kazbeku w otoczeniu białych szczytów i ośnieżonej doliny. Żadna z nas nie podziewała się tak spektakularnego widoku (gdy startowałyśmy z dołu, Kazbek schowany był za chmurami). Trudy marszu zdecydowanie się opłaciły. Wrażenie potęgował fakt, że wokół nas nie było żywej duszy. W takiej chwili miałyśmy ochotę dosłownie krzyczeć z radości (i tak też część z nas uczyniła). Nie wiedziałyśmy wtedy, że za klasztorem biegnie dalsza część szlaku, którą można dojść aż pod spływający z Kazbeku lodowiec. Kilka lat później, już w innym składzie osobowym i nieco lepiej przygotowana do podróży, miałam okazję to nadrobić.
Po szybkiej wizycie w klasztorze zaczęłyśmy schodzić do Kazbegi, gdzie dotarłyśmy szczęśliwie przed zmrokiem. Po drodze minęłyśmy pusty już cmentarz w Gergeti, a na ogrodzonych niskim płotkiem nagrobkach ujrzałyśmy kolorowe jajka. Następnego ranka wyruszyłyśmy w dalszą podróż po Gruzji, jednak z graniczącym z pewnością przekonaniem, że jeszcze tu wrócimy i to prawdopodobnie nie raz.