Kilka lat temu, gdy jeszcze sytuacja we wschodniej części Turcji była stabilna i spokojna zachciało mi się poznać tamtejsze strony. Jak zwykle wyjazd podzieliłam na część górską i do zwiedzania. Padło na Kackar, góry w północno- wschodniej Turcji, w okolicach Erzurum. Dochodzą prawie do 4000 m n.p.m. i są bardzo widokowe.
Już sam dojazd w góry okazał się przygodą. Ze Stambułu do Erzurum dolecieliśmy samolotem. Potem złapaliśmy busa do Yusufeli. Jak się okazało wyżej w góry komunikacja jest znacznie mniej regularna. Ale w Yusufeli już czekał kolejny bus. Zagadka szybko się wyjaśniła. Kierowca, który wiózł nas z Erzurum ocenił, że przynajmniej cztery osoby z busa kwalifikują się jako „turyści” i szybko zadzwonił do kolegi, który zorganizował transport. Wszystko działo się poza nami, ale wyszło dobrze. Bus, którym jechaliśmy w góry służył jednocześnie jako dowóz zaopatrzenia do wyżej położonych wiosek. Jechaliśmy więc z chlebem, jakimiś nawozami i wieloma innymi rzeczami.
Do Yaylalar dotarliśmy późnym wieczorem. Pozostało tylko znaleźć miejsce na rozbicie namiotu, szybko ugotować jakieś jedzenie i pójść spać. Rano obudziło nas drapanie w namiot. Przyplątał się jakiś pies, który koniecznie chciał zostać naszym przyjacielem. Gdy go nie nakarmiliśmy, obsikał namiot i się oddalił. Niezły początek.
A pogoda była cudowna. Błękitne niebo, ani jednej chmurki, trochę chłodno, ale na chodzenie akurat. Szybko spakowaliśmy się i ruszyliśmy w górę. Najpierw drogą do ostatniej wioski Ongunlar. W górach było już widać jesień. Trawy zżółknięte, mało kwiatów na łąkach. I to intensywnie niebieskie niebo. Ongunlar okazało się niemal wymarłe. Dopiero przy ostatnich domach spotkaliśmy turystę. Zaczął zadawać pytania trochę łamanym angielskim. Ale w sumie po dostrzeżeniu przeze mnie naszywki na jego koszulce przeszliśmy na polski. Cóż, często zdarzało mi się rozpoznawać rodaków w różnych częściach świata po ciuchach w jakie byli ubrani. Okazało się, że pan jest z Poznania i siedzi tu już jakiś czas. Z lekkim niedowierzaniem słuchaliśmy, że w zasadzie wyżej to już zima i że popołudniu na pewno będzie burza ze śniegiem. No nie wyglądało. Posłuchaliśmy i poszliśmy wyżej.
Wczesnym popołudniem dotarliśmy na miejsce biwakowe. Pięknie położone, otoczone skalnymi ścianami. Tyle, że zanim do niego doszliśmy zdążyła nas złapać pierwsza zadymka. Krótka ale intensywna. Rozbiliśmy namiot i niemal od razu zaczęła się burza. Kiedy po pół godzinie rozsunęliśmy namiot zobaczyliśmy dwójkę Francuzów, którzy jechali z nami busem. Szli wyżej. Odważni. Dotarła też kolejna czwórka turystów z miejscowym tragarzem, którzy rozbili się nieco poniżej. Zaczęło się ściemniać, a nam przestało być do śmiechu. Kolejne fale burzy, deszczo- śniegu i gradu przechodziły do późnych godzin nocnych. W dodatku okazało się, ze mamy w poszyciu namiotu jakąś dziurkę wielkości łebka od szpilki. Wystarczyło, żeby ciekło całkiem porządnie. Łatanie namiotu po ciemku przy bardzo mocnym wietrze było niezbyt łatwe.
Ranek wstał mglisty, ale dość ciepły jak na tę wysokość. Było mglisto, ale co chwilę wyżej błyskało niebo. Naszym celem był dziś Kackar Dagi o wysokości 3931 m n.p.m. A przynajmniej taki był plan. Byliśmy niewyspani po nocnych przygodach, a pogoda do stabilnych nie należała. Wyszliśmy na przełęcz do wysokości około 3500 m n.p.m. Wyżej był śnieg. Kackar pojawiał się i znikał za tumanami chmur. Nad jeziorkiem zobaczyliśmy namiocik Francuzów. Tu dopiero musiało wiać nocą. Niedużo czasu upłynęło, a pojawiła się kolejna chmura ze śniegiem. Trzeba było podjąć męską decyzję. Nie włazimy dalej. Pokręciliśmy się trochę po widokowych dolinkach i przełęczach w okolicy i popołudniu zeszliśmy do obozowiska. Kolejne popołudnie znów upłynęło pod znakiem burz. A wieczorem, gdy już było ciemno zobaczyliśmy, że stromym żlebem schodzą dwie latarki. Francuzi – zgubili drogę i złazili na siagę w dół. Dobrze, że nic im się nie stało. Pogadaliśmy z grupką z przewodnikiem (też Francuzi). Oni także nie wyszli na szczyt i rano chcieli zejść niżej.
Kolejny ranek przywitał nas nisko wiszącymi chmurami. Spakowaliśmy się szybko i ruszyliśmy w dół do Ongunlar. Gdy dochodziliśmy do wsi puściła się ulewa. Pod wiatą siedzieliśmy ze 3 godziny. A wokół wszystko płynęło. W szczytowej fazie deszczu do wioski dotarła przemoczona grupka Francuzów. Gdy chmury się rozwiały, rozbiliśmy namiot na końcu wsi i ruszyliśmy w boczną dolinę. Pięknie tu było. Żółciejące trawy, jakieś czerwone rośliny ostro odcinające się od skał i zamieszkana pasterska wioska z kamiennymi domkami. Świetny wybór na popołudniową wycieczkę. Po powrocie zjedliśmy w barze łapane na miejscu pstrągi. Pyszne, a cena śmieszna.
Noc minęła tym razem bez atrakcji. Rano zeszliśmy do Yayalar i po rozbiciu namiotu na lekko poszliśmy do kolejnej doliny. Znów przepiękne widoki, przyklejone do gór kamienne domy, łąki i całe pola zimowitów. Przechodzące co jakiś czas ulewy przeczekiwaliśmy w napotkanych szopach. Gdy chmury się podnosiły przed sobą mieliśmy najwyższe szczyty Kackaru. I kiedy po jednej z ulew wyszliśmy z szopy i spojrzeliśmy wokół siebie, zobaczyliśmy, że wyżej leży śnieg. To chyba rzeczywiście były ostatnie jesienne chwile. Wieczorem, gdy siedzieliśmy w miejscowej herbaciarni zeszli „nasi” Francuzi. Pogadaliśmy chwilę. Wyżej było już całkiem zimowo. Znak, że trzeba ruszać dalej. Do Kars, Ani, Wanu i Mardin…