Jesień w Apeninach – Campo Imperatore

Wielkie plany wyjazdowe na 2020 rok musiały zostać odłożone, ale to nie znaczy, że pozostało tylko siedzenie na miejscu i patrzenie w okno. W październiku zdecydowaliśmy się pojechać do Włoch. Niby szalone, ale… nie do końca. Zachorowań było wtedy relatywnie mało, obostrzenia niewielkie, a samochód dawał możliwość szybkiej ewakuacji czy zmiany miejsca pobytu. I tak wylądowaliśmy w jesiennych Apeninach.

Niewiele wiedzieliśmy wcześniej o tych górach. Znacznie lepiej orientowaliśmy się na północy, w Dolomitach czy Alpach. Ale tam było już zdecydowanie zbyt zimowo by myśleć o chodzenia. Pojechaliśmy więc w rejon L’Aquila, do Parku Narodowego Gran Sasso. Kusiły opisy płaskowyżu Campo Imperatore, nazywanego „Małym Tybetem”. Choć tak naprawdę trochę wątpiliśmy w prawdziwość tego stwierdzenia.

Do czasu, aż wyjechaliśmy serpentynami do góry. To rzeczywiście były widoki jak z Tybetu, Mongolii czy Azji Środkowej. Na jego poznawanie poświęciliśmy dwa dni. Pierwszy, rozgrzewkowy był wycieczką po jednym z niższych grzbietów nad rozległą równiną. Kusił też najwyższy szczyt Apeninów, Corno Grande wysuwający się ponad okoliczne grzbiety skalistymi, stromymi ścianami. Jednak, gdy następnego dnia podeszliśmy na przełęcz pod Corno Grande, okazało się, że zima i tu dała już o sobie znać. Śnieg, lód i niezbyt dogodne warunki, żeby wychodzić gdzieś wyżej. Zdecydowaliśmy się więc na wędrówkę jednym z bocznych grzbietów, gdzie jesień walczyła o lepsze z zimą. Grań z jednej strony pokryta była śniegiem, z drugiej zaś, tej bardziej słonecznej miała jeszcze jesienne barwy.

Niemniej chodzenie tymi grzbietami, niezbyt trudnymi, choć momentami z niewielkimi skałkami służyło przede wszystkim podziwianiu widoków. A te były bajeczne. ogromna równina z widocznymi gdzieniegdzie pagórkami, nad nią widoczny kolejny wał gór ze szczytami pobielonymi śniegiem. W tej przestrzeni pasły się krowy i konie. Trudno było uwierzyć, że ledwie 2 h drogi stąd znajduje się Rzym. Tu wydawało się, że jesteśmy na azjatyckich pustkowiach.

Campo Imperatore okazało się strzałem w dziesiątkę, a do tego sprzyjała nam pogoda. Choć było już zimno i planowane początkowo noclegi w namiotach trzeba było włożyć między bajki, to u podnóży gór znaleźliśmy całkiem wygodny apartament w jednej z miejscowości. A słoneczne dni z porannymi mgłami rozpieszczały widokami. Udało się nawet zjeść śniadanie w plenerze na punkcie widokowym z panoramą jesiennych gór i chmur u stóp.

Płaskowyż szczególnie pięknie wyglądał popołudniami, kiedy słońce było już niżej. Światło i wydłużone cienie wyciągały załamania terenu, różne faktury traw i innej roślinności. Szczególnie mocno zapadł mi w pamięć widok znad niewielkiego jeziorka, nad którym widoczny był szczyt Corno Grande. Góra odbijała się w czystej wodzie, a całość wyglądała jak magiczny obraz.

Na Campo Imperatore można bez problemu wjechać samochodem. Przez płaskowyż prowadzą drogi, są też parkingi. Gdy wracaliśmy wielokrotnie zatrzymywaliśmy się popołudniami by robić zdjęcia z co lepszych punktów widokowych. Oczarował mnie ten niezwykły krajobraz i sprawił też, że uświadomiłam sobie jak wiele skarbów kryje się w miejscach wydawałoby się znanych i pokazywanych. W końcu to Włochy, jedno z najchętniej odwiedzanych państw świata, a o tym miejscu nie miałam żadnego pojęcia. Ani o tym jak wyglądają tutejsze góry. Nie wyobrażam sobie chodzenia tu latem bo żar lejący się z nieba i brak cienia musi się dawać mocno we znaki, ale jesień, a pewnie i wiosna są tu niezwykle malownicze.


Booking.com