W Jerozolimie byłam za krótko. To od razu trzeba powiedzieć. Ale też i celem tego wyjazdu nie była Jerozolima sama w sobie, ale głównie Pustynia Nagev. Dopiero ostatnie półtora dnia przed wyjazdem spędziliśmy w Świętym Mieście. Czasu zdecydowanie za mało by dobrze poznać to miasto, ale dość by przekonać się, że muszę tam wrócić.
Do Jerozolimy przyjechaliśmy z Masady około południa. Wysiedliśmy na ponurym, podziemnym dworcu i pierwszym odczuciem, które się pojawiło był chłód. Z depresji Morza Martwego wjechaliśmy na wysokość ponad 700 m. pokonując ponad 1000 m różnicy wysokości. Dało się to odczuć.
Piątkowe południe to czas kiedy w Jerozolimie jest najbardziej tłoczno i gwarnie. Większość mieszkańców przygotowuje się do szabatu. W części żydowskiej około 15-16 zamykane są do niedzielnego poranka wszystkie sklepy i duża część restauracji. Trwają więc przedszabatowe zakupy. Ruszyliśmy w stronę hotelu szeroką ulicą Jaffa. Po drodze wypadł nam targ i nie omieszkaliśmy wejść na niego. Wiedzieliśmy, że prawdopodobnie nie zdążymy tu już wrócić po zostawieniu bagaży. Za 2-3 godziny sprzedawcy zaczną świętować. Uwielbiam targi, a ten był wyjątkowo malowniczy. Wprawdzie w główną alejkę wejść się nam nie udało bo ludzkie mrowie wypełniało ciasno całą wolną przestrzeń, ale bardziej na obrzeżu też było ciekawie. Owoce, warzywa, stosy chałek, bułek, placków z sezamem, ogromne pojemniki oliwek i kiszonek, sery… prawdziwa obfitość. Ceny, jak to w Izraelu dość wysokie, ale zakupy zrobiliśmy i mogliśmy ruszać do hotelu.
Po krótkim odpoczynku, kąpieli i lekkim obiedzie złożonym w dużej części z tego, co udało nam się kupić, ruszyliśmy przywitać się z miastem. Planu nie mieliśmy. Ważniejsze było żeby poznać atmosferę Jerozolimy. Do Bramy Jaffa z hotelu mieliśmy niecałe 15 min więc bardzo szybko znaleźliśmy się na Starym Mieście. Składa się ono z czterech kwartałów, żydowskiego, muzułmańskiego, ormiańskiego i chrześcijańskiego. Przeszliśmy przez wszystkie, poznając różnice, ale i podobieństwa. Uliczki Starego Miasta, wąskie, z dużą ilością schodów to jeden wielki targ z odzieżą, pamiątkami, dewocjonaliami, ceramiką, biżuterią. I mnóstwo restauracji i barów. Wypatrywaliśmy jakiegoś w miarę taniego miejsca, gdzie moglibyśmy zjeść następnego dnia.
Piątek i sobota nie są najlepszymi dniami na zwiedzanie Jerozolimy ponieważ nie da się wtedy wejść na Wzgórze Świątynne. Leży ono w strefie muzułmańskiej i dostęp do niego jest reglamentowany. Turyści mogą wejść tylko jednym wejściem znajdującym się przy Ścianie Płaczu, które otwarte jest przez kilka godzin od niedzieli do czwartku (choć bywa, że bez zapowiedzi zostaje zamknięte). Nam pozostało podziwianie Kopuły na Skale z tarasów i dachów domów na Starym Mieście. Weszliśmy także do Bazyliki Grobu Bożego, ale dziki tłum, mnóstwo ludzi robiących sobie selfie i brak jakiejkolwiek atmosfery należnej takiemu miejscu skłonił nas do szybkiego wyjścia. I mocnego postanowienia powrotu rano. Tak wcześnie jak się da.
Głównym punktem piątkowego popołudnia miała być wieczorna wizyta pod Ścianą Płaczu. I rzeczywiście była. To, co się tam dzieje, gdy rozpoczyna się szabat ciężko opisać słowami. To trzeba zobaczyć. Setki, a może i tysiące Żydów modlących się, śpiewających i tańczących. Wśród nich także ortodoksi, niektórzy w kapeluszach, inni w chałatach i ogromnych futrzanych czapach. Obrazki jak wyjęte ze zdjęć polskich miasteczek sprzed II wojny światowej. Spędziliśmy tam ponad 2 godziny. Dla mnie największym zaskoczeniem był fakt, że pod Ścianą Płaczu jest też miejsce dla kobiet. Mniejsze, oddzielone od mężczyzn, ale jest. I kobiety także czytały Pismo, modliły się, śpiewały i tańczyły.
Do hotelu dotarliśmy około 21, mocno zmęczeni po całym dniu i poprzedniej niezbyt przyjemnej nocy w Masadzie. Rankiem zerwaliśmy się po 6 i jeszcze przed śniadaniem ruszyliśmy do Bazyliki. Teraz było to zupełnie inne miejsce. Atmosfera skupienia, przyciszone głosy, jakieś odgłosy śpiewów w tle. Można też było bez kolejki wejść na Golgotę i do Grobu, a także do większości kaplic. Zdecydowanie tak trzeba zwiedzać to miejsce.
Po śniadaniu ruszyliśmy znów na Stare Miasto. Tym razem zaczęliśmy od strony Bramy Damasceńskiej, przy której groźnie wznoszą się aż 3 posterunki wojskowe. Zresztą wojska wszędzie jest pełno. Pilnują wejść na Wzgórze Świątynne, chodzą po bazarze, kontrolują przed wejściem pod Ścianę Płaczu. Są widoczni i z jednej strony dają poczucie bezpieczeństwa, z drugiej zaś na pewno są zadrą dla Palestyńczyków.
W sobotę podział Jerozolimy był jeszcze lepiej widoczny. Od naszego hotelu do Starego Miasta zobaczyliśmy tylko 1 otwartą kawiarnię. Na ulicach pustki, nie jeździ komunikacja. Dopiero przy Bramie Damasceńskiej, gdzie znajduje się postój busów do Betlejem było znacznie bardziej ruchliwie. Przeszliśmy przez ogromny mizar, z którego widać Górę Oliwną i wielki kirkut na jej zboczach. To tu znajduje się Dolina Josafata, gdzie ma się zacząć Sąd Ostateczny. Ten kto leży najbliżej ma większe szanse na zbawienie więc ceny kwater są ogromne.
Skierowaliśmy się w stronę podnóży Góry Oliwnej i weszliśmy najpierw do wydrążonego w skale kościoła Zaśnięcia Matki Boskiej. Stamtąd poszliśmy do Getsemani i nowej bazyliki, która stoi w ogrodzie. A potem wspinaliśmy się na Stare Miasto mijając po drodze Dolinę Królów. Przy Bramie Syjonu weszliśmy do Wieczernika i na jego dach, skąd roztacza się piękny widok na okolicę. A potem znów zagłębiliśmy się w uliczki, gdzie w części chrześcijańskiej i palestyńskiej toczyło się życie i handel, zaś część żydowska wyglądała jak opuszczona. Takie to podzielone miasto.
Zanim musieliśmy wracać po rzeczy do hotelu zdążyliśmy jeszcze zjeść obiad w małej libańskiej knajpce. A potem trzeba było jechać na lotnisko. Oczywiście nie komunikacją, tyko szerutką bo transport publiczny miał ruszyć dopiero w niedzielę rano. Pozostał niedosyt po zbyt krótkim pobycie i pewność, że jeszcze wrócę.