Garda – tego nie było w planach

Nie planowaliśmy być nad Gardą. Mieliśmy przyjechać do Trydentu z Bergamo i od razu następnego dnia ruszyć w Dolomity. Ale plany planami, a pogoda sobie. Już dojeżdżając do Trydentu wiedzieliśmy, że plan jest raczej mało realny. Prognozy zapowiadały bardzo duże opady w nocy. Rzeczywiście popołudniu nadciągnęły chmury. Zrobiło się nieciekawie. Wyruszać w góry z rana nie było sensu. Na szybko wymyśliliśmy więc plan alternatywny na sobotę.

W górach deszcz miał się utrzymywać przez cały dzień, ale prognozy dawały nadzieję na lepszą pogodę w okolicach Trydentu. Zdecydowaliśmy się więc na spędzenie dnia nad Gardą. Bez jakiegoś specjalnego planu. Pojedziemy, zobaczymy jaka będzie pogoda, może pójdziemy na spacer, a jak nie to trochę pozwiedzamy.

Ranek w Trydencie nie był zachęcający. Nisko wiszące chmury, przelotne opady. Widoków na przejaśnienia w zasadzie nie było. Ale wsiedliśmy w autobus i pojechaliśmy do Riva del Garda. To największe miasto po północnej stronie jeziora, malowniczo położone u podnóży gór. Im bliżej byliśmy jeziora, tym mniej padało. Nawet chmury wydawały się jakby cieńsze, a za nimi zaczęło pojawiać się słońce. Spacer był coraz bardziej realny.

W Riva zaszliśmy tylko do informacji turystycznej po jakąś mapkę okolicy i uzbrojeni w niezbyt dobrej jakości szkic ruszyliśmy wzdłuż jeziora. Uzdrowisko z malowniczą zabudową szybko zostało za nami. Szliśmy starą drogą, powyżej której powstał obecnie tunel i nowa asfaltowa droga. Co jakiś czas na tablicach mogliśmy oglądać, jak wyglądały mijane miejsca, gdy jeszcze jeździły tędy samochody. Jak mawiał klasyk „nie bez emocji”.

Ponieważ pogoda z każdą chwilą robiła się lepsza, naszła nas ochota na skorzystanie z któregoś ze szlaków. Droga po trawersie to było zdecydowanie za mało. Znaleźliśmy więc zaznaczony na mapce początek szlaku w górę zbocza i ruszyliśmy. Było stromo. I ślisko. I mokro. Trawa nie zdążyła wyschnąć po deszczu i już po kilku minutach byliśmy po pas mokrzy. A ścieżka pięła się coraz wyżej w stronę jednej z tutejszych ferrat. W pewnym momencie dróżka zaczęła nam ginąć, pojawiać się, znów znikać… trochę dziwne to było. Jakby jakieś zwierzęce dróżki, stromo jak jasny gwint i tak jakoś mało cywilizowanie. Zagadka rozwiązała się po prawie godzinie, gdy stanęliśmy z powrotem na szlaku. Po prostu w którymś momencie zeszliśmy z niego i zamiast pójść łagodnym zakosem poszliśmy prosto w górę. No cóż… przygoda, przygoda. Dobrze, że nie trzeba było wracać tą samą drogą. A widoki otwarły się już przepiękne. Chmury nad Gardą się rozwiały, błękit nieba odbijał się w błękicie wody. Wokół lasy, skały. I zero ludzi. Bajka. Za to, gdy spojrzeliśmy w stronę Trydentu i Dolomitów zobaczyliśmy wiszącą nisko czapę chmur. Dobra decyzja.

Ponieważ było już po 13 trzeba było rozważyć jakieś możliwości zejścia. Przed nami w górę zaczynała się ferrata. Kusiła, ale czasu na nią nie mieliśmy. Spróbowaliśmy tylko jak się po takim czymś chodzi i przed Dolomitami zaznajomiliśmy się ze sprzętem. A potem poszliśmy dalej szlakiem do bocznej doliny i znajdującej się tam wioski. Widzieliśmy ją jak na dłoni. Liczyliśmy na autobus do Riva albo Trydentu, albo w jakieś inne skomunikowane z Trydentem miejsce. Wioska okazała się niewielka i niemal zupełnie wyludniona. Przystanek z rozkładem jazdy nie dawał jednoznacznej odpowiedzi czy coś pojedzie. Spotkana kobieta patrzyła na nas jakbyśmy ją pytali co najmniej o lądowanie statku kosmicznego. Perspektywa dotarcia do cywilizacji rysowała się pesymistycznie. Tym bardziej, że samochody pojawiały się bardzo rzadko i raczej nie miały chęci zatrzymywania się na rozpaczliwe machanie. I wtedy, gdy zrezygnowani siedzieliśmy na przystanku obok zatrzymało się auto. Wysiadła kobieta, zaczęła fotografować kościół. A my spojrzeliśmy na rejestrację. Ratunek nadszedł. Nieco zaskoczeni rodacy zgodzili się zabrać nas do Riva del Garda, gdzie złapaliśmy ostatni autobus w stronę Trydentu.


Booking.com