„In Dublin fair city…” – tymi słowami rozpoczyna się najbardziej znana irlandzka piosenka o dublińskiej przekupce Molly Malone. Usłyszałam ją pierwszy raz będąc chyba w drugiej klasie szkoły podstawowej. Kilka lat później narodziła się moja wielka miłość do Irlandii, ale dopiero w 2015 roku miałam możliwość zwiedzić ten kraj (a właściwie jego zachodnią część). Dublin znalazł się na początku i na końcu mojej podróży. I trafił na jedno z czołowych miejsc wśród moich ulubionych miast. Stolica, ale bez wielkomiejskiego gwaru, bez zadęcia i pretensji. Zwyczajne miasto ze świetną atmosferą i mnóstwem zupełnie nieoczywistych miejsc, które zapadają w pamięć na długo.
Stolica Irlandii leży u ujścia rzeki Liffey do Zatoki Dublińskiej. Pierwszą osadę handlową w tym miejscu założyli wikingowie w IX wieku. Wkrótce też stała się ona głównym ośrodkiem ich królestwa. Kiedy wyspa zdobyta została przez Anglonormanów w XII wieku oni także na swoją stolicę wybrali dawny ośrodek władzy wikingów. Za czasów panowania angielskiego Dublin był z jednej strony siedzibą władz angielskich, z drugiej zaś prężnym ośrodkiem ruchu narodowego i wyzwoleńczego. Wybuchały tu liczne zamieszki, rozruchy i powstania, zwykle krwawo tłumione. Najważniejszym z nich było Powstanie Wielkanocne w 1916 roku, które zapoczątkowało ostateczna drogę Irlandii do niepodległości.
Dublin nie jest miastem dużym, jak na stolicę państwa. Mieszka tu około pół miliona ludzi. Nie posiada także oszałamiających i niespotykanych na skalę światową zabytków. Ma za to niepowtarzalną atmosferę, którą zachwycają się przybysze z całego świata. Najlepiej zachowane zabytki Dublina wiążą się przede wszystkim z historią panowania angielskiego. Należy do nich przede wszystkim zamek, z okrągłą gotycką wieżą, która przez wieki stanowiła symbol ucisku miejscowej ludności. Dziś zamek jest siedzibą najwyższych władz państwowych. A ja musiałam tu oczywiście znaleźć ślad mojej drugiej wielkiej miłości czyli Rumunii. Na zamku pracował jako dyplomata Bram Stoker, twórca książki o Drakuli, którego pierwowzorem był siedmiogrodzki książę Wład Palownik. Drugim ważnym brytyjskim „prezentem” dla Dublina jest Trinity College. Najstarsza uczelnia na Wyspie, założona przez królową Elżbietę I jest miejscem przechowywana bezcennego wczesnośredniowiecznego iluminowanego ewangeliarza nazywanego Book of Kells. Co ciekawe do połowy XX wieku kościół katolicki w Irlandii zabraniał, a z czasem tylko przestrzegał swoich wyznawców przed studiowaniem na protestanckim uniwersytecie. Najbardziej charakterystycznym miejscem w całej uczelni jest stojąca na środku podwórza dzwonnica.
Spacerując po Dublińskich uliczkach nie sposób nie zahaczyć o któryś z kościołów. Katedry św. Patryka i Chrystusa Zbawiciela obejrzałam z zewnątrz bo opłaty za wstęp były jednak nieco za wysokie. Zajrzałam za to do romańsko-gotyckich wnętrz kościoła świętego Audena.
Musiałam też odnaleźć Molly Malone. Jej pomnik stoi na niewielkim skwereku niedaleko Graffton Street, głównego handlowego deptaka Dublina. Molly przedstawiona jest jako przekupka z wózkiem, z którego sprzedawała owoce morza. Stąd już niedaleko na Graffton Street, gdzie rządzą modne butików. Drugi deptak powstał niedawno równolegle do O’Connell Street przy dużych centrach handlowych. Krzyżuje się on z główną arterią miasta w miejscu, gdzie w niebo strzela The Spire, wybudowany kilka lat temu symbol nowoczesnego Dublina (choć tak naprawdę nikt nie wie, co właściwie ta iglica symbolizuje). W niedalekim parku St. Stephen’s Green znalazłam za to polski akcent. Popiersie hrabiny Konstancji Markiewicz. To irlandzka arystokratka, która wyszła za polskiego hrabiego i brała czynny udział w powstaniu wielkanocnym i wojnie o niepodległość Irlandii. A sam park był świetnym miejscem na odpoczynek.
Lubię miasta z rzekami więc zwiedzanie Dublina nie byłoby dla mnie pełne bez spaceru wzdłuż rzeki Liffey. Tam, gdzie dawniej znajdowały się portowe doki, dziś można spacerować między nowoczesną zabudową. Dalej od ujścia wznosi się kompleks zabudowań browarów Guinnessa oraz starej destylarni Jemieson’s. Ponieważ lubię architekturę industrialną to miejsca te bardzo mi się podobały. Nawet jeśli nie miałam możliwości wejścia do muzeów żadnej z fabryk (ceny wycieczek są bardzo wysokie). W pobliże browarów Guinessa odwiedziłam też rozległy Phoenix Park z terenami rekreacyjnymi, gdzie mieszkańcy miasta urządzają pikniki.
Wieczory w Dublinie to przede wszystkim puby. Ożywa wtedy, senna w ciągu dnia Temple Bar czyli dzielnica pubów i barów. Niemal w każdym posłuchać można muzyki na żywo (zarówno irlandzkiej jak i rocka i country). Lokale są pełne właściwie non stop. Można wejść, wypić na stojąco jedno z doskonałych piw, posłuchać muzyki i ruszyć dalej. Niektórzy spędzają w ten sposób całe wieczory. Najwięcej gości jest oczywiście w piątkowe i sobotnie wieczory. Wtedy też organizowanych jest najwięcej koncertów, a oprócz tego na ulicach instalują się niezależni grajkowie. Dublin zasypia więc późno. I równie późno się budzi bo około 8 rano na ulicach jest jeszcze niemal pusto.
Polubiłam to miasto. Zarówno za wieczorny zgiełk w pubach, jak i za pustawe rano ulice. Za miłą atmosferę i możliwość wyskoczenia podmiejską kolejką na wrzosowiska, z których roztaczają się widoki na stolicę oraz góry Wiclow. Te ostatnie to wciąż plany na jakiś kolejny pobyt w Irlandii.