Do baz Kanczendzongi cz. 9

Ostatnie dwa dni treku. Tyle nam zostało, żeby dotrzeć do cywilizacji. Zmęczenie dawało już o sobie znać dość mocno, a poprzedni dzień dał nam wyjątkowo mocno w kość. Ten, według słów przewodnika miał być „easy, easy”. Nieopatrznie uwierzyliśmy.

Pierwsza część trasy prowadziła przez wioskę Yamphuning, w której spaliśmy. Okazała się nadzwyczaj wielka. Jej zabudowania rozsiane były po całym zboczu, aż do płynącej w dole rzeki. Ale szło się bardzo przyjemnie, tym bardziej, że po tylu dniach na pustkowiach widok wiosek sprawiał naprawdę dużą przyjemność. A wioska była nadzwyczaj malownicza. Chaty ozdobione malunkami, z wiszącymi pod dachami ulami wykonanymi z kłód, suszącą się kukurydzą i kwiatami w ogródkach. Aż się zapominało momentami w jak ciężkich warunkach żyją ci ludzie na codzień.

Zeszliśmy w dolinę i zaczęła się rozjeżdżona, ale całkiem wyraźna droga. Mieliśmy nadzieję, że dzięki temu będzie się nam szło wygodnie i szybko. Nic bardziej mylnego. Już po dwóch czy trzech kilometrach droga się urwała, a my zeszliśmy na prowadzącą po stromym zboczu ścieżkę. Chwilę później zobaczyliśmy nad nami osuwisko. Nie tak wielkie jak poprzedniego dnia, ale wciąż czynne, z którego co jakiś czas sypały się kamienie, a ziemia jechała spod nóg. Okazało się, że jedynym sposobem żeby dostać się do dalszej części drogi jest przejść właśnie przez nie. Zaręczam, że emocje są spore, kiedy po pierwsze zamiast iść w górę jedzie się do tyłu z ziemią spod nóg, a po drugie nie wie się w którym momencie coś z góry spadnie na głowę. Udało się jednak przejść bez strat i stanęliśmy na przełęczy. Przed nami była dalsza część drogi wijąca się to w górę, to w dół po zboczach.

Najpierw jednak czekał nas zasłużony południowy odpoczynek w niewielkim sklepiku. Była herbata, ciastka i niskie ceny. A przynajmniej nam wydawały się niskie po mocno zawyżonych cenach wyżej w górach. Dalej droga prowadziła nas w górę, zakosami po zboczu. Co chwilę mijaliśmy pojedyncze gospodarstwa. To była duża odmiana w stosunku do zachodniej części Nepalu, gdzie wioski są bardzo zwarte. Tu w zasadzie cały czas szliśmy między zabudową. Co pozwalało oczywiście podglądać nieco życie mieszkańców.

Byliśmy w górach ponad 2 tygodnie i na niższych terenach sporo się zmieniło. Zaczęły się zbiory. Widzieliśmy co chwilę puste już pola ryżowe ze złożonymi w długie rzędy ryżem. Gdzieniegdzie zwożono go już do gospodarstw i młócono. Taki obrazki są dla mnie uzupełnieniem pięknych krajobrazów.

W końcu zeszliśmy z głównej drogi i zaczęliśmy schodzić do wsi. Podobno tu mieliśmy spać. Ostatnie kilometry dłużyły się w nieskończoność, tym bardziej, że przewodnik sam nie do końca wiedział, gdzie jest nasza lodga. Minęliśmy centrum wsi (a właściwie obeszliśmy je górą), zabudowa powoli rzedła, a my wciąż szliśmy. Dopiero jakieś pół godziny za wioską znajdował się nasz hotelik. Bardzo skromny, nawet bez miejsca, gdzie można by się było umyć, ale malowniczo położony nad doliną. Można było odpocząć i zjeść coś. A jedzenie akurat mieli dobre i całkiem sporo jarzyn, którymi jeszcze nie zdążyliśmy się najeść.

Po ciepłej nocy wstał przyjemny poranek i żegnani przez gospodarzy ruszyliśmy w dół. Przewodnik mówił o 4-5 godzinach do Hapu Khola, gdzie miał czekać na nas jeep. Trasa była tego dnia nadzwyczaj malownicza. Biegła trawersami nad przepaścistą doliną. Wszędzie domy, pola uprawne, pojawiły się tarasowe uprawy ryżu zajmujące czasem i po pół zbocza. Kwitnące potężne gwiazdy betlejemskie, bananowce opięte owocami. Pięknie było.

Tylko jednocześnie piekielnie gorąco. Odwykliśmy już od takiego upału i szło się strasznie ciężko. Tym bardziej, że droga, mimo tego, że szła trawersem to jak to w Nepalu raz opadała, to znów znosiła się w górę. Ostatnie dwa czy trzy kilometry szliśmy już chyba tylko siłą woli i dzięki temu, że widzieliśmy przed sobą, na sąsiednim zboczu naszą wioskę. W końcu wczesnym popołudniem doszliśmy. Tak jak było planowane jeep czekał. Pozostało zrzucić buty, zrobić szybkie przepakowanie i wskoczyć do środka.

Ruszyliśmy do Ilamu, nepalskiej stolicy herbaty. Teoretycznie 150 km, ale w warunkach nepalskich oznaczało to naprawdę dłuuuugą podróż. Najpierw ledwie istniejącymi górskimi drogami, przez osuwiska i potoki, potem dziurawym szutrem. Przez kilka przełęczy, zboczami gór. W końcu wjechaliśmy na znaną nam już trasę, którą jechaliśmy w góry. Ale i tak do Ilamu dotarliśmy dopiero po 21.