Andrzej Stasiuk napisał kiedyś książkę „Jadąc do Babadag”. To miasteczko na południe od Delty Dunaju w Rumunii było tu symbolicznym krańcem Europy, a jednocześnie miejscem, gdzie zbiegają się wpływy Wschodu i Zachodu. Dalej już się nie da. Rozlewiska przybrzeżnych, słonych jezior, nieco bardziej na północ bagnisty rejon Delty. Żeby tu dotrzeć przemierzyć trzeba obszary zamieszkane teraz i w przeszłości przez ludzi równych kultur.
I tak, podróżując po Rumunii dotarłam w końcu do Babadag. Najpierw skierowaliśmy się jednak do Tulczy. Prom z Braiły przez Dunaj, potem droga między rzeką a pustymi, pozbawionymi drzew wzniesieniami. I portowe miasto, które jest bramą do Delty. Przystań łodzi i promów odpływających w jej kierunku, Muzeum Delty, siedziba Parku Narodowego i wybrukowany deptak. A na nim cygańskie stragany z wyrobami z miedzi, w tym całkiem sporymi urządzeniami do destylacji.
Długo w Tulczy nie zabawiliśmy, bo też i nie za bardzo było tu co robić. Wypiliśmy dla ochłody lemoniadę w jednej z kawiarń pod gołym niebem i ruszyliśmy do Babadag. Znów stepowe, pofalowane krajobrazy. Od czasu do czasu stado krów szukających schronienia przed palącym słońcem pod rachitycznymi krzakami. I nagle na horyzoncie zamajaczyła nam srebrząca się tafla. Jezioro Babadag, a nad nim wiatraki elektrowni wiatrowej. Niedługo potem pojawiła się tabliczka z nazwą miejscowości. Nie można się było pod nią nie sfotografować. Żałowałam tylko, że Stasiuk został w Polsce.
Babadag okazało się zapuszczoną mieściną, z dziurawą drogą, domami z pustaków i jakimiś barakami na obrzeżach. Na głównej ulicy rozparł się nowy hotel z restauracją, zupełnie niepasujący do reszty zabudowy. Nie umiem sobie odpowiedzieć na pytanie z czego on się tam może utrzymywać. Spoza drzew dostrzegliśmy minaret. Niewielki meczet, obok w ogrodzie grób jakiegoś ważnego uczonego. Drzwi zamknięte, ale ledwie zdążyliśmy się rozejrzeć wokół pojawił się mułła. Mówiący jedynie po rumuńsku i… turecku. Otworzył, pokazał wszystko. Nie wiem jakim sposobem udało nam się z nim porozumieć. On mówił po rumuńsku, my wtrącając pojedyncze rumuńskie słowa i posiłkując się francuskim. Okazało się, że pochodzi z Erzurum w Turcji. A ja miałam w planach odwiedzić to miasto dwa miesiące później. Jak tak teraz na to patrzę, to chyba nigdzie indziej nie spotkałam się w meczecie z tak gościnnym i serdecznym przyjęciem. On naprawdę chciał nam o wszystkim opowiedzieć. Pokazał rozpiskę modlitw wyliczonych co do sekundy, księgi, używane szaty. I co więcej, mimo bariery językowej rozumieliśmy się. Fascynujące przeżycie.
Przeglądając zabrane w Tulczy materiały z informacji turystycznej wypatrzyliśmy jeszcze jedno miejsce, które chcieliśmy zobaczyć. Twierdza Enisala. Okazało się, że to jeszcze dalej niż Babadag. Lokalna droga między jeziorami zawiodła nas do podnóży pagórka. Na nim wznosiły się majestatycznie ruiny bizantyńskiej twierdzy. Wokół cisza, spokój, słychać było tylko szum wiatru. Wyszliśmy na wzgórze. Stare mury, pozostałości wieży. W sumie nic szczególnego. Gdyby nie ten widok. Za spalonymi, brązowo- żółtymi wzgórzami otworzył się widok na intensywnie zielone pola trzcin. Dalej błyszczała w słońcu tafla przybrzeżnego jeziora Razin. Wiejący wiatr poruszał morzem trzcin pod nami, a one wydawały odgłos, jakby daleki śpiew. Magia. Nie mogłam oderwać oczu. Piękne miejsce na końcu Rumunii. Jeszcze dalej niż Babadag.
Powrót do Braiły znów prowadził nas przez pokryte wypaloną trawą wzgórza. Znów prom przez Dunaj. I kemping. Upalny dzień zakończył się schłodzonym winem z dodatkiem wody mineralnej. A gdzieś za płotem płynął Dunaj.