Podczas podróży do Nepalu szukałam nie tylko pięknych widoków, ale także kontaktu z lokalną kulturą. To kraj, w którym dominują dwie religie, hinduizm i buddyzm. ten drugi, choć obecny w wielu miejscach, najbardziej widoczny jest w górach. Dlatego kontakt z kulturą buddyjską możliwy jest zarówno w samym Katmandu, jak i na trekingach. Niżej położone wioski są jeszcze hinduistyczne, natomiast wyżej buddyści królują już niepodzielnie. Podczas kilku pobytów w Nepalu udało mi się odwiedzić zarówno najważniejsze stupy w Katmandu i Pokharze, jak i klasztory znajdujące się w górskich wioskach. A do tego atrybuty związane z buddyzmem, jak młynki modlitewne, flagi i czorteny można zobaczyć niemal każdego dnia wędrując po trekkingowych trasach.
Najbardziej spektakularnym miejscem, związanym z buddyzmem, jakie udało mi się zobaczyć jest znajdująca się w Katmandu Stupa Boudhanath. To jedna z największych i najstarszych budowli tego typu. Otoczona jest dzielnicą zamieszkaną przez uchodźców z Tybetu, w której oprócz domów, sklepów i restauracji znajdują się też klasztory. Jeden z nich mieści się w najbliższym otoczeniu stupy. Cała dzielnica to jedno z moich ulubionych miejsc w Katmandu. Ona żyje swoim życiem i mimo ogromnego ruchu emanuje z niej spokój. Jest w tym wszystkim jakiś porządek, którego nie burzą turyści. Ten mikrokosmos wiruje wokół stupy zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Przesuwa się powoli, w ciszy, którą przerywa turkot młynków modlitewnych i szmer kroków. Choć całe okolice stupy nie są zbyt rozległe, to spędzam tam zwykle kilka godzin, często siedząc sobie z boku i patrząc na ten rytm. Lubię też wchodzić do tamtejszego klasztoru, kolorowego, pachnącego kadzidłami. I podobnie jak całe to miejsce emanującego spokojem.
Druga ze stup w Katmandu, którą zawsze odwiedzam stoi na wzgórzu i jest niezwykła ze względu na to, że płynnie łączy się ze świątynią hinduistyczną. Swayambunath to miejsce znacznie bardziej gwarne, gdzie spotkać można żyjące na zboczach małpy. Momentami potrafią być bezczelne, a nawet niebezpieczne, gdy chcą zabrać jedzenie, ale dodają kolorytu. Za stupami znajduje się buddyjski klasztor. Nie można do niego wejść, tylko obejść go z zewnątrz, ale podczas ostatniego pobytu w Nepalu przed epidemią COVID natknęliśmy się tam na jakiś „zjazd mnichów” i uczniów szkół klasztornych. Było ich mnóstwo. Siedzieli na placu i alei prowadzącej wokół klasztoru, grali w gry, słuchali jakichś wykładów. I także byli w jakimś swoim, odmiennym świecie, zupełnie różnym od naszego, turystycznego.
Zupełnie inny charakter miały klasztory, które zdarzyło mi się odwiedzać w nepalskich górach. Podczas trekkingu wokół Manaslu mieliśmy okazję być w kilku z nich, ale największe wrażenie zrobiła Serang Gompa, leżąca poza głównym szlakiem. Zdecydowaliśmy się na wycieczkę do niej za namową przewodnika i ze względu na to, że przez oberwaną drogą musieliśmy zrezygnować z doliny Tsum. Całodzienna wędrówka zakończyła się w ukrytym wśród gór klasztorze, przy którym działała szkoła dla chłopców. Takie miejsca są w Nepalu bardzo cenione bo zapewniają lepszą edukację niż szkoły publiczne. Nota bene, nauka w szkołach publicznych jest bezpłatna tylko przez kilka pierwszych lat, a potem wymaga odpłatności. Szkoły klasztorne są bezpłatne, ale z kolei wymagają od dzieci pracy na rzecz klasztoru. Dzieci było tu mnóstwo. Najmłodsze mogły mieć 5-6 lat, najstarsi chłopcy koło 17-18. Przedpołudnie poświęcali na naukę, zaś popołudnia na pracę. Oprócz tego w klasztorze żyją też mnisi i mniszki, którzy modlą się i pracują w szkole oraz ochronce dla najmłodszych dzieci. Warunki życia są niezwykle surowe, choć pokazano nam też dom przełożonego, który delikatnie mówiąc odbiegał od idei ubóstwa. Ale to widać cecha niezależna od tego, o jakiej religii czy systemie mówimy.
Pobyt w Serang Gompie upłynął nam na podglądaniu życia codziennego, odpoczynku, a wieczorem mogliśmy uczestniczyć w pudży czyli nabożeństwie. Prowadziły je mniszki, a wszystko polegało na monotonnym śpiewie modlitw, przeplatanym graniem na trąbach, bębnach i tamburynach. Fascynujące, choć niewiele z tego rozumieliśmy. W ciągu dnia mieliśmy przydzielonego mnicha, który oprowadzał nas po klasztorze i odpowiadał na wszystkie pytania.
Serang Gompa nie była jedynym buddyjskim klasztorem na trasach treków, ale pobyt w niej był najdłuższy i najbardziej spektakularny. Do innych zachodziliśmy podczas wędrówki by odpocząć lub popołudniami, kiedy mieliśmy czas wolny po przejściu. Byliśmy m.in. w Lho, Sho czy opuszczonej gompie w Ghunsie. Ta ostatnia, jeszcze 100 lat temu zamieszkiwana były przez ponad 200 mnichów. Ale zmiana szlaków handlowych między Chinami i Nepalem spowodowała, że podobnie jak cała miejscowość wyludniła się. Teraz mogliśmy oglądać jedynie wspomnienie dawnej świetności.
Wszystkie buddyjskie klasztory odznaczają się ogromnym spokojem i specyficzną atmosferą. Każdy przybysz jest witany serdecznie, ale z dystansem. Nie zaburza codziennego rytmu, ale powinien się w niego wpasować. Podejście jest zupełnie inne niż na zachodzie. Jako goście musimy się dostosować do życia klasztoru. W zamian otrzymujemy możliwość uczestniczenia w zupełnie innej niż znana nam rzeczywistość. Mam nadzieję, że podczas kolejnego wyjazdu do Nepalu znów uda mi się w niej zanurzyć.