Podczas mojej drugiej podróży do Gruzji, od ekipy z Oasis Clubu w Udabno dowiedziałyśmy się z koleżanką o istnieniu hostelu „Nyabinghi” w Gonio pod Batumi. Jako że nie miałyśmy dokładnie sprecyzowanych planów na ostatnie kilka dni naszych wakacji, postanowiłyśmy pojechać tam i przekonać się, czy rzeczywiście miejsce jest tak interesujące, jak nam o nim opowiadano.
Nie była to najszczęśliwsza podróż. Na dworcu kolejowym w Tbilisi okazało się, że tego dnia nocny pociąg do Batumi nie jeździ, ale kasjerka zaproponowała nam bilet do Ureki – też nad Morzem Czarnym, tylko 50 km na północ od Batumi. Wobec braku alternatywy przyjęłyśmy tę propozycję i wylądowałyśmy na obskurnym dworcu w Ureki o 5 rano, czyli prawie w środku nocy. Dopiero około 7 zrobiło się na tyle jasno, by łapanie stopa miało jakikolwiek sens.
Tu nawet nam się poszczęściło, bo już po chwili zatrzymał się busik prowadzony przez Goczę – sympatycznego Adżara, który w dodatku mówił trochę po angielsku. Jechał do Batumi, ale od razu zaoferował, że podwiezie nas 10 km dalej – do Gonio. Nie mógł tylko pojąć, po co tam jedziemy, zwłaszcza w tak paskudną pogodę. Tej nocy i rano były takie ulewy, że część dróg była nieprzejezdna. My jednak byłyśmy zdeterminowane na odwiedzenie reggae hostelu, dla którego tłukłyśmy się pociągiem przez pół Gruzji.
Rozpytując tubylców, w końcu udało nam się dotrzeć do miejsca, gdzie miał znajdować się hostel w Gonio. O pomyłce nie mogło być mowy – garaż zaadaptowany na bar przy plaży był cały wymalowany na żółto-zielono-czerwono. Problem w tym, że był zamknięty na głucho… Był początek października i okazało się, że hostel zakończył już działalność w tym sezonie, o czym w pozbawionym Internetu Udabno nikt z rekomendujących nam to miejsce nie wiedział.
Pośmialiśmy się, popstrykaliśmy fotki naszej podróżniczej porażki i wsiedliśmy z powrotem do busa Goczy, który zabrał nas do Batumi i załatwił tani nocleg u swojego ziomka w przyzwoitym hotelu z pięknym widokiem na wzgórza Adżarii. Po południu na szczęście trochę się rozpogodziło i zrobiłyśmy sobie dłuższy spacer batumską promenadą. Nie tak zapamiętałam to miasto 6 lat temu! Zielone wzgórza przysłaniają dziś bajeczne budowle, taki Dubaj w skali 1:50. Fantazja architektów nie zna granic, niestety czasem także dobrego smaku. Patrząc na te przedziwne wieżowce przyszła mi do głowy książka Filipa Springera „Wanna z kolumnadą” – reportaże o chaosie w polskiej przestrzeni i architektonicznych osobliwościach; Springer miałby w Batumi pole do popisu.
Do Gonio i Batumi wróciłam niecały rok później – tym razem w środku sezonu, dzięki czemu miałam pewność, że nie zastanę zamkniętych na głucho drzwi hostelu. Po ośmiu dniach trekkingu w górach Swanetii przyjechaliśmy nad morze na ostatnie trzy dni, by odpocząć przed powrotem do domu. Okazało się że reggae bar oprócz świetne muzyki serwuje także pyszne jedzenie i przyzwoitą kawę z ekspresu (w Gruzji rzadkość). Tym razem plan wypalił w stu procentach: za dnia włóczyliśmy się po okolicy, zwiedzając m.in. imponujący ogród botaniczny w Batumi, a wieczory spędzaliśmy przy piwie z gośćmi hostelu – głównie zakochanymi w Gruzji Polakami, a także ekipą archeologów, prowadzących prace wykopaliskowe w starożytnej twierdzy rzymskiej kilkaset metrów od hostelu.
Nie jestem typem plażowiczki, więc niespecjalnie przeszkadzał mi fakt, że plaża w Gonio i Batumi jest kamienista. To, co urzekło mnie w tym miejscu, to krajobraz – soczyście zielone wzgórza w oddali przypominają pejzaże południowo-wschodniej Azji. Podobieństwa nie kończą się na krajobrazie, bowiem panuje tu subtropikalny klimat – wilgotność powietrza w środku lata nie daje nam o tym zapomnieć. Tropikalne doznania najlepsze są w ogrodzie botanicznym, gdzie, oprócz niebywałego bogactwa roślinności ze wszystkich stref klimatycznych kuli ziemskiej, możemy także podziwiać przepiękne widoki na morze i panoramę reprezentacyjnej części Batumi, która według mnie z oddali prezentuje się znacznie ciekawiej. Batumi, ech Batumi… Herbacianych pól nie widziałam, ale i bez nich ten czarnomorski kurort wart jest odwiedzenia.