Nad węgierskie „morze” dojeżdżam od zachodu po długim i wyczerpującym błądzeniu po okolicznych wioskach. Do Keszthely docieram mocno spóźniony. Jadę pustymi uliczkami początkowo w zupełnej ciszy i podziwiam iluminacje najważniejszych budynków. Nastrój kontemplacji pryska dopiero w pobliżu kurortów, skąd dobiegają odgłosy nocnych libacji. Jest lipiec, sezon w pełni.
Szybko odnajduję infrastrukturę rowerową – Balaton körút. Jeden z lepszych szlaków jakie widziałem. Można nim objechać całe jezioro. Oprócz porządnej i pięknie położonej trasy znajdują się tu budki wypoczynkowe. Jako że nie mam innej możliwości noclegu, drzemię w jednej z nich przez następne kilka godzin.
Słońce wstaje wcześnie, a ja razem z nim. Jestem w miejscowości Balatonberény, siedzę na ławce tuż przy brzegu i rozkoszuję się chwilą. W oddali widać góry, które na północnym brzegu są znacznie większe niż południowym. Na północy znajduje się też park narodowy. Najwyższa góra: Kab-hegy ma wysokość 595 m. n.p.m. Niestety nie miałem okazji by na nią wejść, czego bardzo żałuję, bo widok z niej musi być niesamowity.
Ranek jest chłodny ale bardzo piękny. A przy tym nikogo nie ma. Tłumy dopiero się zaczną po dziewiątej. Jadę dalej, mijając liczne miejscowości z „Balaton” w nazwie, których jednak nie jestem w stanie spamiętać, a co dopiero poprawnie wymówić. Publicznych, darmowych plaż jest naprawdę dużo, a przy każdej takiej okazji zostawiam rower na brzegu i idę popływać. Woda jest ciepła, nawet z rana, lekko mulista, a do tego bardzo płytka. Nazwa zobowiązuje: Balaton tłumaczony z węgierska oznacza „jezioro błotne”, a z niemiecka: Plattensee czyli „płaskie”, lub „płytkie”. Też pasuje. 592 kilometry kwadratowe powierzchni również robią wrażenie. Co prawda nie jest to nawet pierwsza dziesiątka jezior w Europie, ale nasze Śniardwy ma dla porównania zaledwie 114 km kw.
Jest tak płytko, że aby zanurzyć się do ramion trzeba się trochę nachodzić. Dla pływackiego beztalencia takiego jak ja jest to niewątpliwie jezioro marzeń. Pod nogami pływają rzesze rybek i innych żyjątek. Trzeba na nie uważać, bo nieopatrznie może coś się wślizgnąć do kąpielówek. Bez trudu znajduję chętnych do rozegrania partyjki siatkówki plażowej, a potem gram w coś w rodzaju piłki wodnej. Jak już się człowiekowi znudzi woda to można się też spróbować wynająć łódkę, albo wybrać się na rejs statkiem spacerowym. W głodnych chwilach, można popróbować węgierskich smakołyków, na czele z moim ulubionym gulaszem na smalcu (pörkölt). Obsługa jest miła i kulturalna, warto jednak znać język niemiecki, przynajmniej podstawowy, bo angielski czasem może nie wystarczyć do bezproblemowej komunikacji.
Ludzi niby dużo, nawet bardzo jednak nie ma porównania do tego co dzieje się chociażby w naszym polskim Władysławowie. Miejsca starcza dla każdego, a jeśli dana plaża jest zbyt zatłoczona, wystarczy pojechać kawałek dalej wzdłuż wybrzeża, a na pewno znajdzie się coś dla siebie. Choć początkowo zamierzam szybko dotrzeć do Siófok i dalej przez Dunaj do Szeged, to jest mi tak przyjemnie, że postanawiam zostać na dwie noce na dwóch różnych kempingach. Ceny nie są niskie, ale jeszcze w miarę znośne. Na pewno jest taniej niż na naszych Mazurach, nie tylko w kwestii infrastruktury kempingowej, ale także jedzenia w restauracjach.
Balaton to idealne miejsce na letni wypoczynek, zarówno dla aktywnych, jak i leniwych. Z wolnymi noclegami w hotelach i hostelach może być problem w sezonie, ale z miejscem na namiot w licznych polach kempingowych nie powinno być problemu. Mnie udało mi się przejechać rowerem około 80 km wzdłuż linii brzegowej, a całość trasy wynosi 180 km. Kiedyś mam zamiar wrócić i pokonać całość, do czego z czystym sumieniem zachęcam każdego.