Achalciche miało być w naszej podróży po Gruzji jedynie krótkim przystankiem przesiadkowym w drodze do i z Vardzi. Przewodniki nie poświęcały temu miejscu więcej niż kilka linijek, odnoszących się do opisu dworca i połączeń do Skalnego Miasta. Tylko w jednym z zagranicznych wydawnictw zaplątała się wzmianka, „na wzgórzu zarośnięte ruiny dawnej twierdzy”. Nie było to zbyt zachęcające, więc nie braliśmy nawet pod uwagę zwiedzania.
Kiedy wjechaliśmy do Achalciche zobaczyliśmy na wzgórzu całkiem sporą budowlę. W słońcu skrzyła się złota kopuła meczetu. Nie za bardzo to przystawało do opisów z przewodnika. Niemniej priorytetem była Vardzia. Przesiedliśmy się do marszrutki i opuściliśmy miasto. Ale po drodze zaczęliśmy się zastanawiać, czy jadąc z powrotem nie zobaczyć co to takiego. Budowla wyglądała na „nową”, była naprawdę wielka i zadbana. Wieczorem w Vadzi przygotowaliśmy nowy plan. Rano wracamy do Achalciche, zwiedzamy to coś na górze i na późne popołudnie jedziemy w okolice Borjomi, żeby się gdzieś rozbić na nocleg.
I tak następnego dnia około 11, po odwiedzeniu Twierdzy Khertvisi byliśmy z powrotem w Achalciche. Niedziela, zero ruchu, gorąc. Zanim doszliśmy do bram budowli na wzgórzu, z wiszących plakatów domyśliliśmy się, że to jest właśnie ta „zrujnowana, zarośnięta twierdza”. Jak się okazało właśnie ją odnowiono, a na otwarciu tydzień wcześniej śpiewał sam Charles Aznavour. Pewnie obecnie w przewodnikach miejsce to jest opisywane jako jedna z większych atrakcji okolicy. Ale pięć lat temu byliśmy zaskoczeni tym, co widzimy.
Twierdza w Achalciche pochodzi z czasów tureckich. W jej obrębie znajduje się meczet, pałac, dzielnica handlowa oraz ogrody. W tych, zgodnie ze zwyczajami Bliskiego Wschodu płyną strumienie i biją fontanny. Jest też niewielkie muzeum prezentujące przedmioty znalezione podczas porządkowania całego terenu.
W momencie, kiedy ją zwiedzaliśmy, twierdza aż biła po oczach nowością. Podciągnięte mury obronne, nowe wyposażenie sal, nieukończony jeszcze meczet. Trochę wyglądało to jak wielka makieta. Zachwyciła nas jedna, zachowana w oryginale sala. Całe jej wyposażenie, a także ściany i sklepienie były rzeźbione w drewnie. Wspaniała, snycerska robota.
Twierdzę opuszczaliśmy około 14:00. Byliśmy już porządnie głodni, szukaliśmy jakiejś piekarni żeby kupić chleb na wieczór i może jakieś chaczapuri. Autobus w stronę Borżomi miał odjechać za niecałą godzinę. Ogólnie wszystko zgodnie z planem. I wtedy plan się „nieco” sypnął. Z otwartych drzwi sklepiku z chemią gospodarczą zaczął nas nawoływać jakiś człowiek. Łukasz, jako mężczyzna poszedł na zwiady i wrócił po chwili z informacją, że pan zapytuje czy nie napilibyśmy się wina. W sumie, czemu nie. Po chwili siedzieliśmy na „męskiej” gruzińskiej imprezie w sklepiku. Pieczony kurczak, świeżutki chleb, pokrojone pomidory, ogórki i papryka i wielki baniak wina „od kolegi z Telawi”. Współtowarzysze imprezy wychodzili i wchodzili, zmieniając się co chwilę. Przybył nawet lokalny radny oraz członek gruzińskiego parlamentu. Ten wprawdzie pił mało, ale mowy wygłaszał kwieciste. Mi jako gościowi przysługiwało tym razem prawo siedzenia w męskim towarzystwie i wznoszenia wraz z nimi toastów. Impreza się rozwijała, wino zrobiło swoje, ale mieliśmy jeszcze na tyle rozumu, żeby grzecznie odmówić zaproszeniu na nocleg do Zuraba (który jak twierdził miał w domu jeszcze 3 takie baniaczki). Uznaliśmy, że idąc tam pewnie zakończylibyśmy podróż po Gruzji. Około 18 chwiejnym krokiem udaliśmy się na dworzec. Dojechaliśmy do pierwszej wioski w górach i na wpół świadomie rozbiliśmy namiot na jakiejś „łące”. Dopiero rano zobaczyliśmy, że hipotetyczna „łąka” była sadem z warzywnymi grządkami pomiędzy drzewami. Cóż… nikt nie pogonił. Zwinęliśmy namiot i ruszyliśmy do Kahetii.