Recenzja książki Adama Bieleckiego i Dominika Szczepańskiego „Spod zamarzniętych powiek”

Wspinaczka, podobnie jak inne sporty ekstremalne stały się ostatnio w Polsce bardzo modne. Ściany i kluby wspinaczkowe powstają jak grzyby po deszczu. W sezonie w skałach, w Tatrach i innych popularnych miejscach wspinaczkowych panuje tłok. Jednocześnie coraz więcej osób próbuje poznawać tradycje sport, który uprawiają. Wiadomo, oczywiście, że z osób które wspinają się na ściankach czy w skałach zaledwie promil trafi w góry wysokie i zacznie uprawiać wspinaczkę wysokogórską. Jeszcze mniej ma szansę na dostanie się do absolutnej polskiej i światowej elity. Jednak przykład ludzi do niej należących jest zawsze dopingujący.

Osobom, które w choć minimalnym stopniu śledzą to, co dzieje się w polskim alpinizmie i himalaizmie, nazwisko Adama Bieleckiego na pewno obce nie jest. Uznawany jest za jednego z najlepszych wspinaczy młodego pokolenia. Ma na koncie zimowe, pierwsze w historii wejścia na Gaszerbrum I oraz Broad Peak, a także zdobycie Makalu oraz K2. Wspinał się ze światową czołówką, w tym z Denisem Urubką, z którym ma też w planach podjąć próbę zdobycia K2 zimą 2017/2018 roku. Jego droga do elity to materiał nie tylko na książkę ale i na film. Pełen dramatycznych zmian, zwątpienia, ale także blasku triumfu.

Bielecki „zachorował” na wspinanie pod koniec podstawówki. Był za młody by robić kursy organizowane przez kluby wysokogórskie, zdobywał doświadczenie poza oficjalnymi strukturami. Często na bardzo słabym sprzęcie, na granicy ryzyka, trochę na „wariackich papierach”. Zresztą z opisów jego ówczesnych wypraw wynika dość jasno, że działał tak, jakby ryzyko wypadku w ogóle go nie dotyczyło. Może to więc lepiej, że w Himalaje trafił, jak na tak szybkie pokonywanie kolejnych stopni wspinaczkowego wtajemniczenia, dość późno. Sam zresztą pisze, że gdyby pojechał w Himalaje w wieku 20 lat, to pewnie by się zabił, a jego kariera byłaby błyskotliwa, ale krótka.

Na obecności Bieleckiego w środowisku himalaistów ciąży także fakt długoletniego prowadzenia przez niego tak zwanych „wyjazdów partnerskich” w góry wysokie. Ich organizacja mocno dzieli wspinaczy, a oskarżenia o brak profesjonalizmu, a przede wszystkim wymaganych uprawnień nie należą do rzadkości. W książce Bielecki odnosi się do tego okresu swojej działalności i tłumaczy motywy, które skłoniły go do takiej pracy.

Najciekawsza część książki dotyczy jednak czterech wypraw na ośmiotysięczniki. A właściwie pięciu, ponieważ oprócz tych zakończonych sukcesami opisuje także nieudaną próbę zimowego zdobycia Nanga Parbat. Wspomnienia dotyczące tych najważniejszych w jego karierze wypraw, okupionych osobistymi dramatami, ale także rozjaśnionych chwilami triumfu są punktem wyjścia do refleksji o granicach ludzkiego organizmu, ryzyku i odpowiedzialności. Są także przyczynkiem do oddania hołdu wielkiemu pokoleniu polskich himalaistów z lat ’80 i początku lat ’90 XX wieku, które jak mówił Artur Hajzer „wzięło się i zabiło”. Po przeczytaniu pojawiła się u mnie jednak dość smutna refleksja, że kolejne generacje wspinaczy coraz bardziej nastawione są na „wyczyn” i „zaliczanie” kolejnych szczytów. Bieleckiego kilka dramatycznych lekcji wyleczyły z parcia w górę za wszelką, czasem najwyższą cenę. Miał szczęście, bo jest bardzo szybki i wytrzymały. Organizm stworzony do przebywania na dużych wysokościach i w ekstremalnych warunkach. To kilkakrotnie ratowało mu życie.

Adam Bielecki jest nie tylko jednym z najlepszych dziś polskich himalaistów, ale także postacią kontrowersyjną. Oskarżany o nieliczenie się z partnerami wspinaczkowymi, skupienie tylko na sobie próbuje, z pomocą Dominika Szczepańskiego pokazać swoje spojrzenie na himalaizm i ekstremalne sytuacje w jakich przyszło mu się znaleźć. Swoich zaciekłych wrogów na pewno tą książką nie przekona. Może jednak uświadomić innym, jak bardzo mylą się ci, którzy próbują oceniać zdarzenia, które mają miejsce w wysokich górach z perspektywy stojącego przed telewizorem fotela.