21 lipca 2018
Dystans dzienny: 23 km
Dystans całkowity: 1089 km
Ten dzień miał być w zasadzie wolnym. Plan był taki żeby leżeć na plaży i nic nie robić. Niestety rzeczywistość nieco poszargała nam plany. W moim przypadku okazało się że w czasie nocnej biby rozwaliłem sobie sandała. Było to jedyne obuwie jakie wziąłem na trasę więc wypadałoby się rozejrzeć za jakimś zamiennikiem. Tymczasowo zakleiłem urwany rzemyk wojskową taśmą klejącą i licząc że wytrzyma drogę do najbliższego centrum handlowego, ruszyłem w stronę Kesthely (nie mam pojęcia jak się to odmienia, ledwo jestem w stanie to wymówić). Tymczasem mój towarzysz wybrał się na samotny spacer po pobliskich zalesionych wzgórzach.
Centrum handlowe zlokalizowałem dość szybko. Dość długo marudziłem, ale w końcu zdecydowałem się na zakup nowej pary sandałów. Zawsze to jakaś pamiątka. Grunt że się sprawdziły i służą mi nawet do dzisiaj. Prowizoryczna łata też zdała egzamin. Choć miałem wrażenie że ludzie w centrum dziwnie mi się przyglądają.
Dzień był jeszcze młody, a droga dojazdowa – lekka łatwa i przyjemna. Stwierdziłem więc że pozwiedzam miasto lepiej niż ostatnio (kiedy przyturlałem się w środku nocy). Za dnia wszystko wygląda naprawdę pięknie. Ulice są czyste, a zabytki zadbane. Do tego dużo zieleni, w tym egzotycznych drzew. Ludzi na ulicach niby było sporo, ale nie tłum nie przytłaczał. Dało się zrobić kilka dobrych kadrów. Spośród licznych atrakcji miasteczka, zdecydowałem się odwiedzić jedno miejsce które krążyło mi po głowie od dłuższego czasu – skansen Cadillaców. Choć jestem raczej zapalonym rowerzystą to stare amerykańskie auta zawsze darzyłem dużym sentymentem. Tym bardziej że cena biletu była bardzo przystępna. Placówka nie była może olbrzymia – ot kilka pomieszczeń, jednak eksponaty robiły ogromne wrażenie. Zaprezentowano modele aut od najstarszych, ponad stuletnich, aż do współczesnych. Większość z nich została wykupiona w stanie agonalnej korozji i zrekonstruowana na błysk. I to tak że teraz nawet są na chodzie. Coś pięknego. Lubię wspierać takie inicjatywy.
Po wizycie w muzeum, (następnym razem wypadało by odwiedzić w końcu muzeum Balatonu, albo chociaż marcepana…) okazało się że czasu nie mam już aż tak wiele, więc zjadłem obiad na mieście i wróciłem rowerem na camping. Już w nowych butach. Zdążyłem jeszcze trochę popływać w jeziorze przed zamknięciem plaży (te obostrzenia zaczynają mi na nerwy działać, mam nadzieję że nie wszystkie plaże na Balatonem zostały zinstytucjonalizowane). Poszedłem sobie na wieczorny spacer, zastanawiając się czy nie zostać tu jeszcze jeden dzień. Jednak spacerując nad brzegiem jeziora, dostrzegłem dziwne błyski po drugiej stronie. Początkowo myślałem że to światła z jakiejś imprezy, ale szybko okazało się że to pioruny. Które waliły jak wściekłe i zbliżały się do nas coraz szybciej. Biegiem wróciłem do obozu, obudziłem Ville i zaczęliśmy ekspresem pakować manatki razem z namiotami, które nie miałby najmniejszej szansy w starciu z naciągającym żywiołem. Liczyliśmy się z tym że czasem trzeba będzie improwizować. Przeczucie mnie nie myliło – burza była naprawdę potężna, a piorunami waliło co kila sekund. Na szczęście sąsiadka pozwoliła nam się schować pod plandeką. To nam uratowało tyłki. Leżąc na spakowanych sakwach próbowaliśmy się zdrzemnąć. Nie było to łatwe, bo woda zacinała z każdej strony. Na szczęście wciąż było ciepło…