17 lipca 2018
Dystans dzienny: 101 km
Dystans całkowity: 845 km
Poranek był dość rześki i chłód szybko wykopał nas z namiotów. Rozpaliliśmy butle z gazem i zaimprowizowaliśmy śniadanko z resztek tego co zostało nam w sakwach. Była też kawa rozgrzewkę. Dopiero teraz, niemal po tygodniu od startu zaczynałem czuć klimat wyprawy. Nie traciliśmy animuszu, próbowaliśmy nawet wykąpać się w pobliskim kanale, który sądząc po śladach użytkowania (czyli pozostawionym śmieciom) służył miejscowym za plażę. Niestety dla mnie woda była za zimna, zdołałem jedynie zanurzyć się do kostek.
Po zakończeniu polowych prac higienicznych spakowaliśmy bety i ruszyliśmy w dalszą trasę. Chcieliśmy jak najdłużej spędzić czasu poza upałem. Nie zajechaliśmy jednak długo. Widzieliśmy wcześniej wiele zamków po drodze, ale to co zobaczyliśmy w Bećkovie, zaskoczyło nas totalnie. Przez chwilę staliśmy na poboczu z rozwartymi japami z wrażenia i nie mogliśmy wyjść z podziwu. Już samo położenie było niesamowite – długi, wysoki na prawie 250 m ostaniec skalny sam w sobie byłby niezwykle malowniczy. Kompleks ruin średniowiecznego zamku dodawał mu jednak klimat po prostu bajeczny. Można by tu kręcić „Grę o Tron”, czy inne historyczne bądź fantastyczne superprodukcje.
Mając na wyciągnięcie ręki takie cudo, nie mogliśmy po prostu go ominąć, niezależnie od tego czy byłby otwarty czy nie. Wspinaczka nie była długa ale dość ciężka. Na miejscu okazało się że wszystko jest zamknięte, ale pracujący przy konserwacji robotnicy, pozwolili nam wejść przynajmniej na międzymurze. Skwapliwie skorzystaliśmy z oferty. W normalnych warunkach byłyby pewnie tłumy, a tak choć nie zwiedziliśmy wszystkiego to nikt nieproszony nie plątał się przed obiektywem i można było porobić fajne zdjęcia. Zwłaszcza widok z otwartej strażnicy był niesamowity.
Zamek zbudowany został najprawdopodobniej w XIII w., choć tradycje obronne wzgórza sięgają czasów rzymskich. Długi czas miał status niezdobytego, niestety pod koniec XVII w. ze względu na rozwój artylerii stracił na znaczeniu i został opuszczony. Gwoździem do trumny był pożar pod koniec XVIII w., który doszczętnie strawił dachy. Od tego czasu systematycznie niszczał i nikt nie interesował się nim aż do lat 70 XX w. Rozpoczęto wówczas prace konserwatorskie które trwają w zasadzie do dzisiaj. Nie planuje się całkowitej odbudowy. Może to i lepiej. Oprócz samych ruin, można tutaj zobaczyć wiele rekonstrukcji uzbrojenia średniowiecznego, w tym ciężkie machiny oblężnicze. Nieco życia nadaje ruinom żywy inwentarz w postaci stadka kaczek i gęsi. Najbardziej spodobały nam się jednak kozy, które skakały sobie po niemal pionowych skałach i skubały pojedyncze krzaczki. W końcu z pewnym żalem opuściliśmy malownicze ruiny. Po drodze obejrzeliśmy jeszcze położoną u podnóża zamku żydowską nekropolię.
Dalsza droga nie obfitowała już w sensacyjne wydarzenia. O toczyliśmy się zgrabnym tempem mimo upału, wzdłuż kanałów rzeki Wag, dokładnie jak wczoraj. Upał zaczynał dawać nieco w kość, ale dawaliśmy radę. Długo zastanawialiśmy się nad wyborem miejsca noclegowego, w końcu jednak zdecydowaliśmy się nie spać na dziko tylko wybraliśmy pole namiotowe w pobliżu węgierskiej granicy. Cena za możliwości była dosyć przyzwoita. Można było odsapnąć, wziąć prysznic i napić się piwa. Po ciężkim dniu smakowało naprawdę wyśmienicie. W dobrych nastrojach poszliśmy spać.