16 lipca 2018
Dystans dzienny: 99 km
Dystans całkowity: 734 km
Dzień był pogodny, nawet aż za bardzo. Po raz pierwszy od początku wyprawy, w kość dał nam upał. Na szczęście z zaopatrzeniem w wodę, a przede wszystkim kofolę, nie było żadnych problemów na całym odcinku. Wstaliśmy wcześnie rano i po szybkim śniadaniu, zaczęliśmy wyprawę od krótkiej, ale dość intensywnej wspinaczki. Wytyczona z satelity droga wiodła przez niekoniecznie wygodne szlaki (raz nawet przedzieraliśmy się chwilę przez krzaki), ale jak tylko przebiliśmy się do rzeki Wag, było już nie tylko wygodnie, ale i płaściutko.
Trasa wzdłuż kanałów była naprawdę przyjemna i przede wszystkim pusta. Zero stresu o samochody. Monotonię krajobrazu urozmaicały góry po obu stronach rzeki, a także sterczące na nich gdzieniegdzie zamki lub inne ruiny. Niestety nie mogliśmy sobie pozwolić na zwiedzanie. Zresztą był poniedziałek, a co za tym idzie więc ryzykowaliśmy bezcelową wspinaczkę na pocałowanie klamki.
Jedynym większym miastem które minęliśmy tego dnia był Trenczyn. Stosunkowo mała, acz urokliwa miejscowość, obecnie znana u nas głównie z tego że ichni klub piłkarski spuścił baty Legii Warszawa w tegorocznej Lidze Mistrzów. Burzliwa historia miasteczka rozpoczyna się już w czasach rzymskich. Z tego okresu pochodzi wyryta w skale inskrypcja upamiętniająca zwycięstwa legionu który stacjonował w obozie Laugaricio. Od średniowiecza, aż do XX w., miasto znajdowało się pod panowaniem węgierskim, którzy utracili je dopiero po 1918 r. na rzecz Czechosłowacji, a po jej rozpadzie stał się ósmym co do wielkości miastem Słowacji. Główną atrakcją jest piękny zamek, położony na malowniczo wypiętrzonej skale. Jego historia sięga XI w., jednak był wielokrotnie przebudowywany, a dziś stanowi siedzibę muzeum. Mieliśmy tu nawet ochotę zajrzeć niestety było zamknięte. Poniedziałki mają swoje prawa. Niewątpliwie jest on jednak wart zwiedzania. Z braku innych opcji pojeździliśmy trochę po starówce. Było ładnie i czysto, choć przy okazji trochę tłoczno. Nie udało nam się znaleźć karczmy ze swojskim jadłem więc wszamaliśmy spaghetti. Było jednak tak dobre że nie narzekałem straconej okazji na poszerzenie wiedzy o lokalnej gastronomii. To już coś.
Po obiedzie ruszyliśmy w dalszą drogę w dobrych humorach. Nie mieliśmy co prawda żadnego zaklepanego noclegu, ale pogoda zachęcała do improwizacji. W końcu natrafiliśmy na niewielki zagajnik położony za wałem przeciwpowodziowym i postanowiliśmy zrobić wreszcie użytek z namiotów, które do tej pory tylko zapychały nam sakwy. Rozbiliśmy więc obóz i nie niepokojeni przez nikogo udaliśmy się na spoczynek. Nawet robactwo i inne paskudztwa jakby wzięło wolne tego wieczoru. To był dobry dzień i co najważniejsze dobrze rokował na dalszą część wyprawy.